Król. Szczepan Twardoch

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 18

Król - Szczepan Twardoch

Скачать книгу

wybrali taką o młodym wyglądzie i przebrali za uczennicę. W jednej z książek zabronionych mi przez ojca czytałem o tym, że ludzie miewają dziwaczne upodobania seksualne.

      – Nie gap się, bo Kaplica gotów cię strzelić – syknął bokser. – Nikt poza nim nie ma prawa jej tknąć.

      – Ile ona ma lat…? – zapytałem głupio.

      – Dwanaście. Zamknij się.

      W tej chwili Kum spojrzał na mnie, spojrzał swoimi złymi oczami strasznego puryca. Były w tym spojrzeniu groźba i wyzwanie. Kaplica rzucał wyzwanie bezbronnemu siedemnastoletniemu Żydkowi, bo rzucał wyzwanie zawsze, wszędzie i wszystkim, całemu światu. Dlatego był Kaplicą. A może patrzył na Szapirę, nie na mnie?

      Szapiro nie podjął wyzwania. Ja też odwróciłem wzrok, natychmiast. Znowu zaciągnąłem się papierosem. Barman podał nam talerze z jedzeniem. Na moim znajdowały się gruby kawałek wołowego mięsa, parujący jeszcze, dwie marchwie, kawałek selera i dwa kartofle, wszystko gotowane, całość polana była chrzanowym sosem. Byłem pewien, że całość nie jest koszerna – mięso może być wołowe, ale w sosie na pewno był jakiś nabiał. Zresztą pewnie goj gotował.

      Na talerzu Szapiry legła z kolei ogromna, gotowana golonka z kością i szczeciniastą skórą, tak bardzo świńska, że prawie słyszałem pochrumkiwanie tych obrzydliwych zwierząt. Szapiro odkroił wielki, parujący kawał mięsa ze skórą i tłuszczem, zanurzył go w miseczce z musztardą, włożył do ust i pożarł z rozkoszą, jak prawdziwy goj. Pomyślałem, że powinno mi się zrobić niedobrze, ale nie, zamiast tego pomyślałem, że to wygląda smakowicie.

      – W tysiąc dziewięćset siedemnastym siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – powiedział po przełknięciu pierwszego kęsa. Spojrzał na mnie i zobaczył moje rozterki nad talerzem.

      – Jedz – warknął.

      Posłusznie odkroiłem kawałek mięsa i przepraszając w myślach Boga i mojego ojca, włożyłem do ust i zacząłem żuć. Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś tak dobrego, pomyślałem wtedy. Śmietanowy, chrzanowy sos, mięso rozpadające się rozkosznie w ustach na delikatne włókna…, przeżuwałem i wszystko, co czułem, to rozkosz.

      – Więc siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – mówił dalej Szapiro. – Liczyłem sobie siedemnaście lat, tyle co ty teraz. Celę miałem numer dwieście dwadzieścia jeden. Pojedynczą. W celi podarty siennik, stołek, prycza. Nic więcej. Więzienie było pod niemieckim zarządem wojskowym.

      Był już pijany, ale słuchałem go bardzo uważnie.

      – Rządził Czerwoniakiem komendant nazwiskiem Schramm, rozumiesz? Schramm. Tak się nazywał – ciągnął. – Ale my inaczej go nazywaliśmy, inaczej. Mówiliśmy na niego Zdrajca. Nie rozstawał się z bykowcem i niejednego tym bykowcem zabił, a wielu pobił do nieprzytomności. Byłem zwykły, młody jęke. Siedziałem, bo przy robieniu na ślam była poruta, dolator się obudził, wielkie chłopisko było, a ja mały i chudy, jak ty teraz, trzasnął mnie w łeb i przytrzymał, syna wysłał po policję, no i wsadzili mnie na dwa lata. Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl, taki mi odczytali wyrok, sąd był wojskowy. Rano dawali kawę i nic więcej, na obiad litr śmierdzącej kapusty, potem o czwartej kartoflanka, taka że bardziej woda po kartoflach i siedemdziesiąt pięć gram chleba, kromeczka taka, że raz ugryźć. I powiem ci, Bernsztajn, kto przeżył rok w Czerwoniaku za niemieckiej okupacji, ten już żadnego piekła się nie przestraszy. Jak nastała Polska i mnie w końcu wypuścili, postanowiłem, że nigdy nie odmówię sobie żadnego jedzenia ze strachu przed piekłem, bo piekło było tam. I że nikt mnie więcej nie będzie bezkarnie bił, żaden Niemiec, Polak ani Żyd. Komendant Schramm był ostatnim, który uderzył mnie bezkarnie. Rozumiesz, Bernsztajn?

      Nie rozumiałem, bo jadłem i po raz pierwszy od porwania ojca nie myślałem o tym porwaniu, a o jedzeniu i o niczym innym. Ale pokiwałem głową.

      Kaplica popił koniaku, dał dziewczynce czekoladkę, po czym włożył rękę pod jej spódniczkę, między uda. Uśmiechnął się ciepło pod sumiastym wąsem. Dziewczynka była obojętna i wycofana, rozpakowała czekoladkę i włożyła do ust. Kaplica szeptał jej coś do ucha.

      Jedliśmy w milczeniu. Kaplica po chwili zsunął się z barowego stołka, poprawił marynarkę i krawat zawiązany na sztywnym, niemodnym kołnierzyku.

      – Teraz się z córunią oddalimy. – Ukłonił się nam z uśmiechem.

      Wziął ją za rękę i wyszli. Dziewczynka nie protestowała.

      – Skąd ona tutaj? – zapytałem.

      – Sama przyszła, u Ryfki wyprosiła, to ją Ryfka wzięła – odparł Szapiro.

      – Takie dziecko…?

      – Uliczne dziecko to żadne dziecko. Tu ma ciepło, ubranie i jedzenie. To się dziwisz, że woli tutaj, zamiast na ulicy jeść odpadki i marznąć w łachmanach? – rzucił, popijając golonkę wódką.

      Ryfka weszła za bar, wzięła dla siebie kieliszek, Jakub nalał jej baczewskiego, wypili. Szapiro, wyraźnie zafrasowany, rozłożył dłonie w bezradnym geście, jakby pokazywał: „Nic nie mogę na to poradzić”. Ryfka pokiwała smutno głową. Wypili jeszcze raz.

      – A ten, to co? – wskazała na mnie głową.

      – Nie wiem. Się zobaczy – odparł Szapiro, wzruszając ramionami.

      – Miałabym dla niego zajęcie.

      Czuję się teraz temu winien. Czuję się winien tego, że Kaplica gwałcił dwunastolatkę, a ja nic nie zrobiłem, nie kiwnąłem palcem.

      Tłumaczę sobie dziś, stukając w moją maszynę do pisania, że nie mogłem nic zrobić. Byłem chudym, siedemnastoletnim Żydkiem, nic nie mogłem zrobić.

      Ale nie jestem pewien. Może byłem kimś innym.

      Wtedy nie ośmieliłem się nawet podnieść wzroku, patrzyłem w talerz, jakbym w zawijasach sosu i gotowanych warzyw miał ujrzeć przyszłość.

      I co bym ujrzał? Starzejącego się generała Mosze Inbara w pustym mieszkaniu przy ulicy Dizengoffa w Tel Awiwie, łupiącego bezradnie w klawisze maszyny do pisania i próbującego zrozumieć, jak możliwe jest życie takie, jakie przeżył.

      A może kogoś innego. Może ujrzałbym Jakuba Szapirę w jakimś tanim mieszkaniu w tymże Tel Awiwie, bardzo starego, ale żywego, nieważnego, zapomnianego, wegetującego z jakiejś renty, wspominającego dni dawnej chwały?

      Może nawet spisującego wspomnienia, tak jak ja, na takiej samej maszynie…

      Teraz dookoła znowu zaczyna się wojna, a Mosze Inbara nikt nie potrzebuje. Tymczasem Mosze Inbar nie jest jeszcze taki stary. Mosze Inbar ma pięćdziesiąt lat doświadczenia.

      Od kiedy tylko przyjechaliśmy: Hagana, potem Palmach, i całe życie tak. Wszystko, czego nauczył mnie Szapiro, okazało się bardzo przydatne w nowym kraju. Przez całe pięćdziesiąt lat robiłem to samo.

      Czterdzieści lat temu razem z moimi

Скачать книгу