Król. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Król - Szczepan Twardoch страница 16
Kaplica przypatrywał mu się chwilę, gładząc się po wąsach. Zastanawiał się.
– Trudno. Owszem. Twoja krew. Rozumie się. Brat nie stanie przeciwko bratu. Nie godziłoby się. Trzeba będzie to znieść. Jedziemy do Ryfki Kij – oświadczył nagle, decydując, że sprawa zostaje zamknięta.
Moryc był ważną figurą w warszawskim oddziale Poalej Syjon-Lewicy, studiował prawo na Uniwersytecie imienia Józefa Piłsudskiego i należał do tych młodych ludzi tamtych czasów, co to potrzebują sprawy, dla której mogą poświęcić życie, kiedy zaś ją znajdą, to po prostu poświęcają, kierując się przekonaniem, że tylko życie poświęcone czemuś odeń większemu jest warte przeżycia.
Nikt z nich nie chciał wtedy żyć życia dla życia samego. Tacy byli, wszyscy chcieli żyć dla czegoś większego, wszyscy młodzi bundowcy, kominternowcy, fołkiści, oenerowcy, syjoniści, socjaliści, komuniści, endecy. Każdy chciał żyć dla czegoś. Na jakimś poziomie nawet mogli się za to szanować nawzajem, endek z bundowcem, komunista z syjonistą, mogli uznawać jeśli nie swoje wartości, to jakość swoich charakterów.
Jakub był inny. Jakub chciał po prostu żyć. Tego Moryc nie potrafił zrozumieć.
Szofer nie pytał o adres, skinął tylko głową. Przejechaliśmy więc przez plac Bankowy, Żabią i Graniczną i dalej wzdłuż płotu Ogrodu Saskiego w Marszałkowską. Wyjechaliśmy z mojej Warszawy i im dalej na południe Marszałkowską, tym dalej od mojej Warszawy, i w końcu chrysler imperial skręcił w prawo, w ulicę Piusa XI. Do 1930 roku ulica Piusa nazywała się Piękna, ale tego wtedy nie wiedziałem.
Nie wiedziałem, bo nigdy nie zapuściłem się tak daleko. To już nie było moje miasto, to było polskie miasto.
To było miasto asfaltowych, oświetlonych ulic, czystych chodników i eleganckich szyldów, prowadzących do eleganckich lokali. To nie było moje miasto, moje miasto od tego oddzielała niewidzialna granica niczym ocean, moje miasto było brudniejsze, biedniejsze i żywsze, pachniało inaczej, częściej śmierdziało, ulice mojego miasta mówiły innymi językami, nawet wtedy kiedy mówiły po polsku, i obchodziły inne święta, nawet kiedy obchodzili je chrześcijanie.
Zaparkowaliśmy przed strzelistą kamienicą u zbiegu Piusa XI i Koszykowej, podobną do opływanego przez dwie ulice statku, na którego dziobie znajdowała się wieża nieomalże kościelna, zwieńczona kopułą. Kamienica miała trzy piętra, wieża wyrastała wyżej.
Oczywiście – nie wiedziałem wtedy, kim jest Ryfka Kij. Ale byłem spokojny, jakby ta wiedza znajdowała się w kopercie, którą w każdej chwili mogę otworzyć. Kum wylizał papierek po kokainie, oprószając sobie wąsy białym pyłem.
– Idziemy! – rozkazał.
Bardzo się bałem. Bałem się Kaplicy i bałem się Szapiry, bałem się, a jednak chciałem z nimi pójść, bo nie chciałem już być tym małym, chudym Bernsztajnem, który patrzył, jak Szapiro wyciąga tatkę za brodę z mieszkania.
Chciałem być Szapirą.
Weszliśmy w bramę pod numerem 49. W życiu nie widziałem tak wysprzątanej bramy. Dozorca w mundurze, na oko droższym niż jakiekolwiek ubranie mojego ojca, otworzył, zanim zdążyliśmy zapukać. Ukłonił się nisko, zdejmując czapkę. Kaplica rzucił mu pięć złotych. Pięknymi, krętymi schodami wspięliśmy się na trzecie piętro, Szapiro zapukał do drzwi, zgrzytnęła zasuwka judasza, po czym drzwi się otwarły.
– Zapraszamy panów – pokłonił się nam wielki drab odziany w smoking.
Kaplica wszedł, zacierając wesoło ręce.
W mieszkaniu panował półmrok, przez korytarz weszliśmy do salonu, gdzie na sofach i otomanach siedziały półnagie dziewczęta w przeźroczystych halkach, tiulowych pelerynkach, majtkach i pończochach. Niektóre miały nawet obnażone piersi. W zasadzie nigdy wcześniej nie widziałem niczego takiego, ani obnażonych piersi kobiecych, ani takich frywolnych strojów, a jednak nie wydało mi się to niczym niezwykłym i sam się teraz sobie dziwię, chłopiec lat siedemnaście, pierwszy raz takie widoki i nic. Ale tak to właśnie pamiętam. Nic.
Dziewcząt było siedem. Trzy blond, w tym dwie tlenione, jedna ruda, trzy brunetki.
Między dziewczętami siedziało trzech mężczyzn, dwóch w garniturach, jeden w polskim mundurze. W kącie przystojny jeszcze, acz już liniejący trochę mężczyzna w białej, smokingowej marynarce przygrywał cicho na białym fortepianie. W głębi salonu znajdował się bar, za którym kolejna biała marynarka okrywała człowieka zajętego wycieraniem szklanek. Za barem na lśniącej półce stały liczne kolorowe butelki z alkoholem. Nigdy nie widziałem na raz tylu trunków w różnych kolorach.
Wszystko mieniło się i lśniło, bar pokryty był błyszczącym rudo mosiądzem, na ścianach wisiały lustra, migotały szkiełka kryształowego żyrandola.
Na wysokim stołku przy barze siedziała szczupła, kompletnie ubrana kobieta. Kompletnie ubrana według standardów miejsca, w którym się znaleźliśmy, a o którym już wiedziałem, że jest domem publicznym, miejscem, gdzie, jakby powiedział mój nieżyjący już wtedy tatko, kobiety schodzą na złą drogę.
Według standardów mego rodzinnego domu, które wyznaczała moja nosząca perukę i skromne suknie matka, kobieta przy barze była półnaga – jej długa, czarna, lecz lśniąca setkami cekinów suknia odsłaniała szczupłe plecy i ramiona. Włosy miała ścięte nieco już staroświecko, w popularnym w latach dwudziestych stylu bob. Nosiła nawet diadem na włosach, jakby wzięty z czasów sprzed zamachu majowego.
Kaplica podszedł do niej, odwróciła się.
Nie była piękna, nie była też brzydka, urodę miała przeciętną, usta wąskie i jakby zacięte, twarz trochę przedwcześnie postarzałą, nie pasującą do młodych ramion i dekoltu, tylko oczy zupełnie inne, obce tej przeciętnej twarzy, wielkie, wilgotne, bardzo ciemne, kryjące się za niezwykle długimi, czarnymi rzęsami i zwieńczone mocnymi, ciemnymi brwiami – oczy, które mogły w sekundę zamienić się z gorących w lodowate, ale nigdy nie bywały letnie.
– Dobry wieczór, droga pani – ukłonił się Kaplica.
Podała mu dłoń w rękawiczce, Kaplica złożył na niej uroczysty pocałunek.
– Dobry wieczór, panie Kaplica. To jak zwykle zaszczyt widzieć pana u nas – powiedziała z uroczym uśmiechem.
– Czy dostąpię dziś zaszczytu pani towarzystwa? – zapytał gangster, uśmiechając się w sposób, który mógłbym nazwać filuternym, gdyby nie to, że filuterność to ostatnia cecha, jaką potrafiłbym Kaplicy przypisać.
– Panie Kaplica, te czasy już dawno temu się skończyły. Gdybyś pan miał dwadzieścia lat mniej i dwadzieścia centymetrów wzrostu więcej, to z rozkoszą. Ale pan nie masz – odparła, też z uśmiechem.
Struchlałem. Zabije ją – pomyślałem.
– A gdybym miał i dał dwa tysiące złotych więcej, pani