Na marne. Marta Sapała
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Na marne - Marta Sapała страница 10
W połowie roku w miasteczku pojawia się filia Rejonowego Biura Pracy w Opolu. Wśród pierwszych zarejestrowanych: siedemdziesięciu siedmiu absolwentów. Znacząca część rocznika liceum, technikum i szkoły zawodowej. Zespół Szkół Hutniczo-Mechanicznych zapowiada jednak, że w zbliżającym się roku szkolnym ponowi nabór.
Nie byłoby Ozimka, gdy nie tutejsze ziemie, rdzawe od darniowych rud. W połowie XVIII wieku przyjeżdża tu królewski lustrator lasów Rehdanz i dokonuje – na zlecenie pruskiego króla Fryderyka II Wielkiego – wyboru lokalizacji pod inwestycję. Król nie chce „pozostawiać [rud] bez pożytku”, pragnie je eksploatować, przetapiać na armatnie lufy i kule. Wybór pada na Małą Panew, odcinek między Krasiejowem a Schodnią. Lokalny młynarz o nazwisku Ozimek robi, być może, interes życia. Młyn wodny, który od lat przerabia zboże z okolicy na mąkę, przechodzi w królewskie ręce. W 1754 roku w lesie nad Panwią wyrasta pierwsza fryszernia.
Pracownicy zjeżdżają tu nawet z Brandenburgii. Pierwsi przybysze, wykwalifikowani hutnicy i urzędnicy, dostają przydział mieszkaniowy. Wzdłuż dróg wyrastają osiedla – jedno z pierwszych w niedalekiej wsi Antoniów, kolejne przy dzisiejszej ulicy Wyzwolenia. Każda z rodzin, oprócz przydziału mieszkaniowego, dostaje też deputat rolny. Morga miary wrocławskiej (prawie 5600 metrów kwadratowych) przy domu, pod warzywniak, drugie tyle dalej, pod uprawę zboża i na pastwisko. Chłopohutnicy są non stop w pracy. Gdy kończy się zmiana w hucie, zaczyna się na polu.
Rozrastająca się huta od początku niańczy osadę. Inwestuje w linię kolejową, telegraf, linię niskiego napięcia. Przerzuca nad Małą Panwią most – nowatorski jak na pierwszą połowę XIX wieku, zbudowany z połączonych nitami, odlanych w hucie żeliwnych modułów. Urządza park, buduje tor saneczkowy, planuje ośrodek sportowy na miarę tego w Spale. Hutnicy nie będą musieli tułać się po kurortach, regeneracja będzie na miejscu.
Życie w cieniu huty ma to do siebie, że pulsuje.
Lepszy czas – huta się nadyma, inwestuje, zatrudnia.
Gorszy – kurczy się, oszczędza, zwalnia.
Wdech, wydech. Inwestycja. Redukcja.
W XVIII i XIX wieku naturalnymi regulatorami są wojny, epidemie. W czasach gierkowskiego rozmachu wydaje się, że huty nic nie może zatrzymać.
Na kilku wydziałach pracuje wtedy w sumie siedem tysięcy osób, z pieców wyjeżdżają już nie kule armatnie, ale skomplikowane elementy na eksport. Hutniczy dworzec w maleńkim Ozimku jest większy niż PKS w odległym o dwadzieścia kilometrów Opolu. Miasto zasysa siłę roboczą z okręgu o promieniu prawie stu kilometrów.
Takim autobusem z początku dojeżdża dziadek Damiana H. Mieszka na Bugaju, rolniczej dzielnicy Wielunia. Łapie robotę w hucie. Słyszy, że w Ozimku najłatwiej w Polsce dostać mieszkanie, więc chce zabrać żonę i dzieci, ale żona ani myśli porzucić kadłubkowego gospodarstwa: „Na Śląsk mnie nie zaciągniecie”.
Obietnicy dotrzymuje.
Jeszcze w Wieluniu zachodzi w kolejną ciążę. Ciążowe nadciśnienie prowadzi do rzucawki – kaskada powikłań kończy się udarem. Granatowieje na oczach bezradnych córek. Nie udaje się jej uratować.
Młodsza z córek, Marta, ma czternaście lat. Za cztery urodzi Damiana H.
Damian przychodzi na świat już w Ozimku. Jego ojciec, właściciel podwójnego paszportu, znika, najpewniej za zachodnią granicą. Marta, śliczna, drobna i wygadana, zatrudnia się w hucie. Zostaje – jak Anna Walentynowicz – suwnicową. Dni spędza w kabinie za szybą, z precyzją oraz gracją transportując trzydziestotonowe elementy. U sąsiada, w którego lodówce trzyma mleko dla małego (własnej nie ma), poznaje przyszłego męża. Pięć lat później rodzi córkę.
Choć nie są to już złote lata siedemdziesiąte, życie jest wciąż z grubsza przewidywalne; praca na trzy zmiany, system brygadowy. Cztery dni w pracy, jeden wolny, początek zmiany o szóstej trzydzieści, koniec o czternastej trzydzieści, w kolejnym cyklu przesunięcie o zmianę, aż po nocną. Po robocie czasem idzie się w kolejkę, żeby wystać kilo żeberek, częściej do domu, z zupą z pracowniczej stołówki w menażce. W wolne dni zdarza się wspólne wyjście do parku Hutnika, ale częściej zostaje się w domu, bo samo się nie wypierze, nie wyprasuje, nie posprząta. Raz do roku, na Dzień Hutnika, rodzinna wycieczka do kombinatu.
Nawet gdy brygadzista podnosi do ucha rękę, pokazując gestem słuchawkę telefonu, Marta wie, że to ze szkoły, do której chodzi Damian. Znów będzie rozmowa z dyrektorem.
Teraz mówi się na to ADHD, wtedy: pierun cholerny, diabeł wcielony. Marta nieraz słyszy, że ktoś ma ochotę pierdolnąć Damianem o ścianę, tak że zostanie z niego czerwona plama. „Żebym ja tobą nie pierdolnął” – odszczekuje nauczycielowi za którymś razem jej mąż, ojczym Damiana. Spokojny człowiek, ile można wytrzymać?
Damianowi udaje się skończyć podstawówkę, ale Marta nie ma złudzeń. Wie już, że syn nie pójdzie w jej ślady. Rwie się pokoleniowa sztafeta; kończy stabilizacja. Jasne jest, że huta za chwilę sama będzie potrzebować wsparcia.
Zwolnienia zaczynają się jeszcze w latach osiemdziesiątych, ale wielkie kurczenie przychodzi pod koniec pierwszej dekady po przemianie ustrojowej, w 1998 i 1999 roku. Kadry wzywają mężczyzn z czterdziestoletnim stażem pracy i kobiety, które oddały hucie przynajmniej trzydzieści pięć lat. Lata oddane dzieciom też się wlicza. Ale nie tylko. Pan schorowany, pani w pełnym wymiarze niezdolna? Emerytura czy odprawa? Nikt się nie opiera, bo to nie jest sytuacja jakiegokolwiek wyboru. W ten sposób do sektora świadczeń społecznych, po pomoście nazwanym Hutniczym Pakietem Socjalnym, przechodzi kilkaset osób. Marta – również. Choć nie w pełni sił (zdążyła ją już dopaść odma), ma kwalifikacje oraz predyspozycje, więc po roku znajduje pracę w rzecznej stoczni remontowej w niedalekim Dobrzeniu Wielkim. Wkrótce okazuje się, że znów jest potrzebna w hucie; ściągają ją z powrotem. Na chwilę, okazuje się jednak, że jest zbyt wyeksploatowana. Gdzieś po drodze przepada nagroda jubileuszowa, na dwudziestolecie. Jakoś sobie będziemy radzić, Usia, mówi mąż.
Potem, choć obiecywano, że jedynych żywicieli zwalniać nie będą – pracę traci i on.
Eksperyment nazwany prywatyzacją się nie udaje. W 2002 roku długi huty wobec samorządu, skarbówki, zakładu energetycznego są już tak wysokie, że spółka ogłasza upadłość. Sto trzydzieści cztery miliony złotych wierzytelności to więcej niż jej majątek.
„Nie osiągnięto zadowalającego stanu realizacji głównych celów” – piszą rok później, w 2003 roku, autorzy raportu Najwyższej Izby Kontroli, miażdżącego transformację polskiego hutnictwa, także w Ozimku. Za nadgonienie konkurencji – pała. Dostosowanie asortymentu – pała. Dopływ kapitału – również. Ze wszystkich zaplanowanych działań najlepiej wyszła restrukturyzacja. Gratulacje, udało się zwolnić więcej osób, niż początkowo zakładano.
Z siedmiu tysięcy osób zostaje tysiąc siedemset. Spadkobiercy huty, spółki, które rozsiądą się na gruzowisku, zaczną wyprzedawać majątek, żebrać w urzędach i instytucjach o umorzenie zaległych podatków. Zacznie się faza przetrwalnikowa. Fala zwolnień nigdy się całkiem nie wyciszy; mówi się, że ludzie zatrudnieni przez Hutę