Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 9

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

przebijać głową tego muru z człowieków. Zeszliśmy więc piętro niżej, by spenetrować podziemia.

      Błądziliśmy w istnym labiryncie wąskich korytarzyków, małych, bezsensownych pomieszczeń, w których niewygodnie byłoby nawet mopom, gdyby ktoś chciał tam zrobić dla nich kanciapę. Śmierdziało konowałem. Wprawdzie ludzkim, nie weterynaryjnym, ale to nieduża różnica. Co oprawca, to oprawca, natury nie oszukasz. Chciałem zawracać, ale Kwiatkowska już się zaciekawiła kazamatami i nie było mowy o rejteradzie. Nie mogłem Różyczki zostawić samej. Psia obstawa to podstawa! (Swoją drogą, powinienem opatentować ten slogan reklamowy, zanim mi go świśnie sprzed nosa jakiś cwany gapa).

      Już z daleka dostrzegłem policyjną żółtą taśmę w drzwiach na końcu korytarza. Nawet tego nie planując, odnaleźliśmy miejsce zbrodni. Niby Danusia mówiła, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale moja niezawodna kluka twierdziła coś przeciwnego. A komu byście bardziej wierzyli? Danusi czy kluce?

      Podeszliśmy z Różą bliżej i wepchnęliśmy nosy w szparę w drzwiach. Uderzył mnie w nozdrza smrodek charakterystyczny dla basenów. Od razu się wycofałem, bo czego nienawidzę, to kąpieli. Nawet te doroczne, świąteczne, znoszę z wielkim bólem oraz tygodniowym fochem na Szymona. W każdym razie to tutaj w solankach musiała się utopić ta nieszczęsna kobieta.

      „Się” – albo ktoś jej w tym pomógł.

      Kwestia pozostawała do rozstrzygnięcia.

      Porzuciliśmy basen i rozejrzeliśmy się po pomieszczeniu ukrytym za następnymi wrotami. Przewijało się tam sporo ludzi. Musiały tu być drugie drzwi. Pewnie wdarliśmy się wyjściem ewakuacyjnym, a główny szlak transportowy znajdował się gdzie indziej.

      W pokoiku na stoliku stało mleczko i kawka, do której starszawy jegomość o gołębich włosach – sądząc po kitlu i odorze medykamentów: znachor – dosypywał sobie cukru. Popijał i znów ładował porcję białej śmierci. W ogóle mu w tej czynności nie przeszkadzali wciąż nowi pacjenci zjawiający się w gabinecie.

      – Ilu was tam jeszcze? – pytał między jednym a drugim łykiem i podpisywał świstki podawane mu przez kuracjuszy, wcale nie wgłębiając się w ich treść. Trzymał je w ręce wyciągniętej daleko przed siebie i pewnie nie za bardzo widział, co jest na nich napisane. – No tak, tak, solanki, masaże i inhalacje – burczał na dziadka, który dopytywał o rodzaj przepisanych mu zabiegów. – Jak u wszystkich. A czy to jakaś różnica? – wymamrotał pod nosem, czego starszy pan już nie dosłyszał, ale ja i owszem.

      I aż się zatrwożyłem jakością oferowanych tu usług.

      Skoro ten uczeń Hipokratesa każdemu zalecał to samo, to jaki był sens jego pracy? Ja też mógłbym wszystkim zapodać identyczne tabsy i na pewno wziąłbym za to mniej siana niż ten mały wąsiaty bubek.

      – Beatko, kochanie! – zawołał lekarzyna. – Jest jeszcze kawka?

      Zza kolejnych drzwi wyłoniła się tęga baba po siedemdziesiątce obwieszona złotem i bursztynami.

      – Starczy ci tej kofeiny – powiedziała i się wycofała.

      Doktorek, gdyby spotkał go taki zaszczyt i był psem, z pewnością spuściłby uszy po sobie, a ogon schował między nogi. Baba trzymała go w upierścienionej garści. Nic dziwnego. Była od niego większa, o parę lat starsza i z pewnością mogłaby go powalić na łopatki. A, jak wiadomo, w przyrodzie rządzi silniejszy.

      – Szybciej! – Beatka znów pojawiła się w polu mojego widzenia i zamachała na klientelę. – Nie mamy z mężem całego dnia!

      Zdezorientowani pacjenci starali się jeszcze sprawniej podawać karteluszki, a lekarz jeszcze prędzej składał na nich swoje autografy.

      Byłem zszokowany. Jeśli tak to miało wyglądać, to ja już na miejscu tych kuracjuszy wolałbym się upić tanim winem i zasnąć na plaży. Z pewnością przyniosłoby to większe korzyści lecznicze.

      Ewakuowaliśmy się stamtąd na paluszkach i wróciliśmy do naszej wieży.

✶✶✶

      Szymon zostawił Różę i Gucia pochrapujących zgodnie na dolnym łóżku, cicho zamknął za sobą drzwi i wyszedł. Całonocna podróż dała się im wszystkim we znaki. Solański nie mógł jednak usiedzieć w miejscu. Kiepska sprawa z tym pokojem. Mógłby przysiąc, że rezerwował sypialnię z podwójnym łóżkiem, a nie ten hostelowy koszmarek. Może jednak się pomylił? Jedyne, co przychodziło mu w tej sytuacji do głowy, to przerżnięcie wyra na pół i ustawienie jednego materaca obok drugiego.

      Postanowił choć trochę wynagrodzić Róży te niewygody i kupić jej coś dobrego. W wypadku Kwiatkowskiej z powodzeniem można było stosować zasadę: przez żołądek do serca. Gofry z bitą śmietaną? Mogły zdziałać cuda.

      Przeszedł przez pas zieleni oddzielający ulicę Żeromskiego od promenady. Przepchał się przez tłum, który otoczył zwartym kręgiem jakiegoś artystę malującego kredą kolorowe mazy na chodniku. Uskoczył przed próbującym go przejechać dzieciorem pedałującym z szaleństwem w oku na gokarcie. Obejrzał rozwieszone to tu, to tam plakaty zapowiadające wydarzenia dobiegającej już do finiszu FAM-y. Przeszedł przez wydmy koło muszli koncertowej.

      Plaża.

      Dawno nie był nad morzem. Ściągnął buty i skarpetki. Zanurzył stopy w piasku. Morze było spokojne. Gładka, pobłyskująca w słońcu tafla przypominała jezioro. Turystów nie brakowało, choć na tej obszernej połaci rozkładali się równomiernie.

      Sprawa pogarszała się w miarę zbliżania się do wody. Tu walka o miejscówki była bardziej zaciekła niż w PKP. Za punkt honoru brano sobie rozstawienie parawanu tuż przy brzegu. Gdyby jeszcze danemu delikwentowi wystarczała jedna zasłonka, może nie byłoby tak źle. Jednak najwięksi hardcorowcy budowali zasieki złożone nawet i z pięciu. Tym sposobem powstawał spory plac wolnej przestrzeni, na którym wylegiwały się dwie, w porywach trzy osoby, oddzielone od motłochu prywatną barykadą.

      Solański przecisnął się między parawanem z reklamą pewnej marki piwa a takim, którego główny motyw ozdobny stanowiła goła baba. Zanurzył stopy w lodowatej wodzie. Nawet trzy miesiące upałów, jakie nawiedziły Polskę tego lata, nie poprawiły sytuacji. Bałtyk już po wieki wieków miał być zmorą reumatyka. Szymon zacisnął zęby, wspiął się na palce i zapatrzył w horyzont. W oddali prom Unity Line wypływał na pełne morze w stronę Ystad. Po prawej kilkoro przerażonych wczasowiczów trzymało się kurczowo żółtego dmuchanego banana, ciągniętego po wodzie przez stanowczo zbyt szybko zasuwającą motorówkę. Wokół unosił się wszechobecny plażowy gwar: pokrzykiwania matek, piski dzieci, rechot młodzieży, rzępolenie radia tranzystorowego. Wszystko to skąpane w zapachu olejku do opalania, frytek i morskiej bryzy.

      Zszedł z plaży i w pierwszej napotkanej budce kupił dwa gofry z bitą śmietaną, owocami i polewą czekoladową. Tak zaopatrzony zawrócił do Krecika. Zanim jednak zdołał wspiąć się na wieżyczkę, drogę zagrodził mu brzuchaty facet z wąsem na przedzie. Mógł mieć około pięćdziesiątki, ubrany był w przetarty na łokciach i kolanach garnitur, a pod szyją zamiast krawata nosił apaszkę.

      – Pan pozwoli – powiedział z poważną miną.

      Solański

Скачать книгу