Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 7
– Helmuty wiedziały, jak się wczasować – podsumowała zasapana Róża, gdy skręcali w ulicę Energetyków. – A my tak właściwie gdzie będziemy nocować?
– Tu – powiedział Solański, zeskakując z roweru.
Stanęli przed czteropiętrową kamienicą w kolorze wędzonego łososia. Szymon łudził się, że nie zostaną zakwaterowani na ostatniej kondygnacji, ponieważ – sądząc po tym, co było widać z zewnątrz – na najwyższym poziomie można się spodziewać klitki na poddaszu albo miejsca w wieżyczce wyrastającej u zbiegu ulic Żeromskiego i Energetyków. Detektyw zarezerwował noclegi przez specjalizujący się w takich usługach portal. Nie był jednak ekspertem ani w dziedzinie turystyki, ani Internetu, dlatego mógł coś sknocić.
Budynek wyglądał całkiem, całkiem. Nad wejściem widniała nazwa ośrodka.
– Krecik? – Róża odczytała ją na głos i zaprezentowała nieprzeniknioną minę.
– To sanatorium – tłumaczył Solański. – Ale wynajmują też pokoje zwyczajnym wczasowiczom. Na zdjęciach wyglądało okej.
– A powiedz mi – odezwała się głosem niewróżącym nic dobrego Kwiatkowska – na jakiego grzyba kazałeś nam transportować całe to żelastwo?! – Kopnęła w tylne koło roweru. – Skoro tu jest takie samo? – Wskazała palcem za plecy Szymona.
Odwrócił się. Po lewej stronie kamiennych schodów prowadzących do wejścia stał rząd jednośladów oklejonych reklamami wypożyczającej je firmy.
– Nasze są lepsze – stwierdził. – I jest rybka… – spróbował zmienić temat.
Tym razem to Róża się odwróciła. Po prawej od stopni tkwił kiosk z różnymi rodzajami wędzonej ryby. Pachniało apetycznie.
– Wchodzimy? – spytała Kwiatkowska. – Bo nas tu zadepczą!
Ulicą przemieszczały się tabuny urlopowiczów, kolonie, niemieccy emeryci i polscy kuracjusze. Stada cyklistów mknęły po ciągnącej się równolegle do chodnika ścieżce rowerowej, korzystając z dzwonków z intensywnością każącą przypuszczać, że gdzieś w pobliżu wybuchł pożar.
– Poczekaj – zarządził Szymon, ustawiając dobytek pod płotem. – Ja to załatwię – obiecał i wspiął się po schodach ku drewnianym drzwiom.
Po dziesięciu minutach bezsensownego sterczenia na ulicy Róża poczuła się śmiertelnie znudzona. Niecałe sto metrów przed nią szumiało morze, a ona nie mogła pójść się z nim przywitać, ponieważ musiała pilnować jakichś głupich rowerów. No i co Solański tak długo robił w tej recepcji? Czyżby zapodziali gdzieś jego rezerwację? A może zapomniał o Róży i już moczy tyłek w jakiejś kąpieli solankowej? Tak czy siak, Kwiatkowska miała serdecznie dosyć robienia za ciecia.
– A dupa! – oznajmiła na tyle głośno, że odwróciły się za nią z niesmakiem dwie starsze panie.
Dziennikarka wywaliła w ich stronę język i przyjrzała się wypożyczalni rowerów. Kręcił się tam jakiś facet i dopompowywał koła.
– Halo! – zawołała.
Mężczyzna zerknął na nią nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Pan mi pomoże – wyjaśniła i zaczęła machać na kolesia, bo najwyraźniej był z tych ciężko kapujących.
Delikwent wreszcie porzucił pompkę i podszedł do Róży.
– Pan mi to przechowa przez chwilę. – Kwiatkowska wskazała swój sprzęt. – No już, już! – ponagliła gościa i sama zaczęła przepychać rower z wózkiem w stronę wypożyczalni.
Chciał nie chciał, facet poszedł w jej ślady.
– Ja tylko skoczę do tego tu oto Krecika – tłumaczyła – i zaraz wracam. Bo mi tam chyba chłopa porwali. – Zarżała.
Wyjęła Gucia z przyczepki i razem z nim ruszyła tropem Solańskiego.
To, co ujrzała po przekroczeniu progu sanatorium, zdumiało ją niepomiernie. Ze spa Krecik nie miał żadnych punktów stycznych.
To na pewno.
Za to wiele go łączyło z obiektami minionego ustroju.
Za jasną drewnianą ladą siedziała kobieta w kitlu, a na jej piersi przyczepiona była plakietka z wypisanym imieniem: Danuta. Recepcjonistka burczała niezrozumiale do telefonu zakleszczonego między uchem a nienaturalnie wykrzywionym ramieniem. Przed nią stał Szymon, wachlował się jakimś wydrukiem i co rusz przejeżdżał gumową krawędzią trampka po sraczkowatym lastryku, którym pokryta była podłoga, wywołując przyprawiające o ból zębów skrzypienie.
Nieco dalej, mniej więcej na środku przejścia, podłoga zmieniała kolor: pojawiały się na niej jakieś zielone ornamenty ułożone w okrąg. Z tymże wzorkiem kolorystycznie korespondowały kwiaty, które poustawiano w holu w wielkich donicach. Róża zmarszczyła nos, gdy dotarło do niej, że są sztuczne. Po lewej rozciągała się strefa relaksu. W każdym razie Kwiatkowska przypuszczała, że takie jest przeznaczenie tych bordowych gierkowskich kanap ustawionych na tureckich dywanach w wyrzygane wzorki. Trzy starsze panie i jeden pan obsiedli wersalki. Mocno ściśnięci popatrywali bezmyślnie w dal. Przywodzili Róży na myśl sklepowe manekiny. Tyle że dużo gorzej ubrane.
W pomieszczeniu unosił się drażniący zapaszek wywołujący w człowieku lekkie podenerwowanie. Dopiero po chwili Kwiatkowska zrozumiała, w czym rzecz. To była mieszanka środków dezynfekujących i rozgotowanego obiadu. Iście szpitalna mikstura, przywołująca najgorsze skojarzenia nawet u tych, którzy nigdy nie mieli nieprzyjemności pozostać dłużej na łasce polskiej służby zdrowia.
Przez drzwi w głębi co chwila wlewali się nowi kuracjusze objuczeni walizami. Ustawiali się za Solańskim w kolejce. Trzasnęły drzwi wejściowe i do środka weszło – ku przerażeniu Kwiatkowskiej – tak na oko z trzydzieści osób, także zaopatrzonych w liczne bambetle. Obie grupy – odjeżdżających i przyjeżdżających – wymieszały się ze sobą, tworząc jedną wielką kotłowaninę. Róża stanęła na palcach, by dojrzeć Solańskiego. Gucio przywarł do jej łydki i popiskiwał.
– Mamy urwanie kapelusza! – raportowała przez telefon Danuta. – Znowu dwa turnusy się spotkały. I jeszcze jacyś prywatni się pchają! – darła się, najwyraźniej mając na myśli Solańskiego.
Kwiatkowska chętnie wdałaby się w pyskówkę z tą przemiłą niewiastą, która wprawdzie zwinęła w kok na czubku głowy swoje omdlałe od tlenienia blond włosy, ale i tak prześwitywała przez nie łysina. Karminowa szminka zostawiała ślad na słuchawce przedpotopowego telefonu, a długie, pociągnięte odpryskującym lakierem paznokcie wystukiwały nerwowo kanonadę na blacie recepcji. Tym razem jednak Róża pozwoliła Szymonowi stanąć samotnie na polu bitwy.
– Pokój! – warknął