Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 6
– Śmietankowo-owocowego w czekoladzie poproszę – złożyłam zamówienie.
Sprzedawca podał mi loda na patyku, przyjął należność, skłonił się niemal w pas i ruszył w dalszą drogę.
– Kiedy zjesz Calypso lody, zaraz znikną wszystkie wrzody! – dobiegło mnie, gdy z powrotem schowałam się w koszu.
Mimowolnie pomyślałam o Lesiu Joanny Chmielewskiej, którego przeczytałam jakieś cztery lata temu, zaraz po premierze. Tam też były lody Calypso i też chodziło o otrucie.
– Pani uważa z tym jedzeniem. – Z zamyślenia wyrwał mnie kolejny głos. – Już nie wiadomo, czym się tu można bezpiecznie żywić.
– O, kapitan Nocoń! – zawołałam.
– Mogę? – Przysiadł obok.
Nienawidziłam milicji. Jak każdy przyzwoity człowiek. Choć akurat Nocoń wydawał się porządnym facetem. Prowadził sprawę śmierci tej młodej kobiety. Musiał jednak skapitulować. A może nigdy tego nie zrobi?
– Proszę mi mówić po imieniu – zaproponował nieoczekiwanie. – W końcu zdążyliśmy się poznać całkiem nieźle. Władek jestem. – Wyciągnął dłoń o długich, zgrabnych palcach.
Mógł mieć około trzydziestki. Całkiem przystojny. Czarny, rasowa uroda.
– Alicja. – Uścisnęłam mu rękę.
Żadna tam śnięta ryba. Solidny chwyt. Może nawet zbyt mocny.
– Więc to koniec. Otrucie – zagaił, a ja straciłam ochotę na swój zimny deser.
– Mam nadzieję, że pani Irenka jakoś się pozbiera – powiedziałam.
Jej stołówka to była kapitalna sprawa. Gospodyni karmiła mnie i wczasowiczów jak własna babcia. Domowe obiadki. Schabowy, kompot i szarlotka na dobre trawienie. „Musiało dojść do jakiejś pomyłki” – pomyślałam. I powtórzyłam to na głos.
– Pewnie tak. – Nocoń przyznał mi rację. Władek. – Choć mam wątpliwości. Czemu tylko jej zaszkodziło? – zastanawiał się.
Nie pierwszy raz o tym myślałam. I znów nie doszłam do żadnych konkretnych wniosków. Przełożeni Noconia przeciwnie. Uznali sprawę za oczywistą. Zamknęli śledztwo, gdy tylko padło podejrzenie o zatruciu obiadem. Być może to wina tych dwóch kucharek, które zniknęły zaraz po tragedii. Milicjanci byli bezradni. Co jeszcze mogli zrobić? Mieli o wiele ważniejsze sprawy na głowie.
– Muszę już lecieć. – Wstałam, starając się trzymać rękę z okapującym lodem z daleka od spodni. Chciałam w nich jechać.
– Do zobaczenia za rok. – Kapitan Nocoń też się podniósł.
– Być może.
Przeszłam parę kroków w stronę wydm. Wyrzuciłam loda do śmietnika. Odwróciłam się przez ramię.
Milicjant wciąż stał przy wiklinowym koszu i patrzył na mnie. A w jego wzroku nawet z tej odległości można było wyczytać pewien żal.
Ja też nie lubię, gdy coś się kończy.
Świnoujście, teraz
Szymon Solański czuł się tak, jakby ktoś jego długie, chude ciało przepuścił przez wyżymaczkę. Stanął na peronie świnoujskiego dworca. Przeciągnął się. Wziął głęboki wdech. Poczuł słony zapach morza, wodorostów, ryb, paliwa i… kebabu.
– Odbierz ode mnie te grzmoty! – usłyszał.
Róża siłowała się z rowerami wciąż tkwiącymi koło pociągowego wychodka. Odebrał je od niej. Ustawił wszystko w równym rzędzie i obejrzał się za towarzystwem. Kwiatkowska i pies mieli bardzo podobne miny: zaspane, trochę obrażone i świadczące o knuciu jakiegoś spisku.
Solański się otrząsnął i umieścił opierającego się Gucia w wózku. Wsiadł na rower i ruszył na drugą stronę ulicy Dworcowej, gdzie pod dachem ze szkła i metalu mieściła się przystań przeprawy promowej. Nie ujechał za daleko. Po kilku sekundach posłyszał za sobą trzask, a następnie zawodzenie. Zatrzymał się.
Róża leżała na ziemi tuż obok wejścia do przybytku gastronomicznego, nad którym wywieszono baner z napisem „Kebab”.
Kwiatkowska przygniotła rower i pojękiwała.
– Wstawaj! – zażądał Solański.
Nie wyglądała na poważnie poszkodowaną. Szymonowi przeszło nawet przez głowę, że Róża zrobiła to specjalnie. By sobie chwilę poleżeć.
– Nie mogę! – zrzędziła. – Plecak mnie przeciążył. Zostanę tu już na zawsze. Może ci mili panowie z tureckiego żarcia się nade mną ulitują i przyniosą coś do jedzenia. Jak myślisz?
– Nie mamy czasu. Bielik zaraz odpływa – poganiał detektyw.
– Sądziłam, że bieliki fruwają, a nie pływają. – Róża paplała, próbując jednocześnie wrócić do pionu. – Może ja to po prostu poprowadzę. – Złapała za kierownicę i przepchnęła rower przez jezdnię.
Weszli na biało-niebieski prom Żeglugi Świnoujskiej i ustawili się na pokładzie dla rowerów.
– Mam chorobę morską! – zastrzegła Kwiatkowska. – Tylko mówię. Żeby potem nie było.
Solański uniósł brwi.
Nie zdążyli się na dobre rozejrzeć po statku, gdy ten dopłynął do wyspy Uznam.
– Jak to już? – chciała wiedzieć Róża.
Umknęli spod kół samochodów zjeżdżających z Bielika. Ich kierowcy śpieszyli się jak do rodzącej żony. Róża i Szymon zeszli na Wybrzeże Władysława IV.
– Co teraz? – Kwiatkowska rozglądała się po ruchliwej ulicy. – Gdzie morze? Ja chcę na plażę!
Solański zdjął plecak i narzucił na ramiona kurtkę moro. Choć dzień zapowiadał się pięknie, o poranku było jeszcze rześko. Od wody ciągnęła bryza, a na niebie kłębiły się puchate obłoki, które przysłaniały słońce. Szymon zajrzał do wózka, w którym pochrapywał Gucio, a potem nasunął na nos ciemne okulary. Złapał bagaż i wsiadł na dwa kółka.
– Rowerem? – zadziwiła się Róża, a Szymon po raz pierwszy pomyślał, że czekają go kłopoty.
Może trzeba było jechać do jakiegoś spa i nie ruszać się sprzed basenu? Choć wtedy pewnie oboje padliby z nudów.
Gdy skręcali w ulicę Jana z Kolna, Szymon