Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 8
– Czego mało? – Szymon poruszył niedokończony wątek.
– Bo widzi pan – podjęła temat recepcjonistka – jakiś idiota musiał układać plan turnusów. Przecież to jest chore, żeby w tym samym czasie obsłużyć zarówno tych, co już się stąd zwijają, jak i nowo przybyłych. Pan patrzy. – Machnęła ręką w stronę grupki staruszek, które ułożyły walizki pod ścianą i rozsiadły się na nich jak na fotelach.
Róża także przyjrzała się kobietom.
– Zawsze tak jest. Będą tam siedzieć przez parę godzin. Ja jestem jedna i cudów nie zdziałam. Muszę załatwić każdego. A do tego jeszcze to morderstwo – dodała i zamilkła, skupiając się na wypełnianiu rubryczek w komputerze.
– Przepraszam – odezwał się po chwili Solański. – Morderstwo?
Róża jęknęła w duchu.
– A to nie słyszał pan? – Kobieta przerwała czynności służbowe.
– Nie.
– Mamy trupa! – powiedziała z przejęciem. – Jedną kobitkę sprzątaczka znalazła wczoraj w basenie solankowym. Martwą na amen, drogi panie. Przyjechała policja i prokurator. Jak w serialu! Cały harmonogram zajęć nam się posypał. Pan myśli, że to jest bułka z masłem wyjaśnić jednemu z drugim, że choć formalnie rzecz biorąc, jest ich pora, to nie mogą moczyć tyłków w basenie, bo akurat teraz pływa w nim trup?
– No. – Szymon zdobył się na wiele mówiącą odpowiedź.
Róża zaczynała się coraz bardziej denerwować. Naprawdę nie interesował jej żaden nieboszczyk! To miały być romantyczne wakacje z ukochanym. Nie życzyła sobie trójkąta z umarlakiem!
– Właśnie – kontynuowała Danuta. – Ale moją niedolą nikt się nie przejmuje. Babsztyl się utopił, choć mógł uważać. Tylko same kłopoty z tego. Dobra, daj pan dowód, bo muszę spisać dane – zakończyła wywód.
– Przepraszam! – Jedna z czekających w kolejce za Szymonem pań przepchnęła się ku przodowi. Uniosła wysoko rękę – jak uczniak wyrywający się do odpowiedzi.
Danuta nie reagowała. Z wystawionym koniuszkiem języka przepisywała personalia Szymona.
– Czy pani mnie słyszy?! – Niewiasta nie odpuszczała.
– Co znowu? – Pracownica warknęła bardziej z rezygnacją niż ze złością.
– Bo ja bym chciała wiedzieć, dlaczego to sanatorium nazywa się Krecik – wypaliła staruszka. – Czy to chodzi o tego czeskiego z bajki? Mój wnusio ogląda go w telewizji.
Recepcjonistka zachowała kamienną twarz. Dopiero po chwili dała głos.
– O górników chodzi – wyjaśniła. – Polskich. Nie czeskich. I nie z bajki, tylko spod ziemi. Co to tu przyjeżdżali z zakładów pracy, żeby podleczyć zdrowie, droga pani. A teraz czy mogę wrócić do pracy?
– No dobrze – zgodziła się kuracjuszka i karnie zajęła swoje miejsce w ogonku.
– Widzi pan? – mruknęła w stronę Szymona Danuta. – A nie mówiłam? I tak będzie aż do obiadu!
Jeśli chodzi o Różę, to najchętniej wróciłaby, jak ten krecik, pod ziemię. Byleby tylko nie spożywać wyżej wspomnianego posiłku, którego główną nutę zapachową stanowił swąd przypalonej marchewki (a ten w rzeczy samej kojarzył się z denatem), nie kąpać się w basenie z nieboszczykami i – co najważniejsze – nigdy więcej nie wsiadać na rower!
Postanowiłem, że nigdy więcej nie wsiądę na rower. Wprawdzie w moim wypadku mowa tylko o wózku bocznym, ale i tak co mną wytrzęsło w drodze z przystani, tego stare kości długo mi nie zapomną. A ja Solańskiemu!
Co też mu do łba strzeliło, żeby nas wozić tak daleko? Nie było jakiejś wolnej kwatery na Chechle? Albo w Kokotku? Myślę, że Różyczka doszła do podobnych wniosków już po pierwszych chwilach spędzonych w sanatorium uzdrowiskowym Krecik.
Najpierw o mało nie zostaliśmy zadeptani przez hordy staruszków, którzy – w mojej opinii – nacyganili swoim lekarzom pierwszego kontaktu. Gdyby konowały zobaczyły, jaką niespożytą energią dysponują starsi państwo, prędzej by ich zagoniły z powrotem do roboty, do opuszczonych w celach emerytalnych zakładów pracy, niż na wypoczynek na koszt państwa.
Następnie okazało się, że coś jest poknocone z naszym pokojem. Recepcjonistka wyjaśniła nam to zawile, a z tych tłumaczeń nie zrozumieliśmy nic. Ani ja, ani moje człowieki. I nie było nam dane przekonać się o tym zbyt szybko, ponieważ obie zainstalowane w budynku windy okupowały te podstępne dziadygi. Jeden drugiemu nogę podstawić potrafi (sam widziałem!), ale zejść po schodach to już nie. Wprawdzie ja bym i tak nie wsiadł do dźwigu, bo się boję jeżdżących pionowo grobowców, ale przynajmniej moja ludzina nie musiałaby się męczyć z bagażami.
Solański odebrał nasze rowery z wypożyczalni i zaokrętował je na tyłach budynku. Obarczeni już tylko plecakami (oni, bo przecież nie ja), ruszyliśmy w górę klatką schodową. Celę przydzielono nam w wieży, jak na prawdziwe księżniczki przystało. Na ostatnim piętrze.
Mnie tam się podobało.
Solańskiemu i Kwiatkowskiej chyba mniej. Taki osąd wydałem po widoku ich rozdziawionych paszcz i opadłych ramion. Co tam było do nielubienia, nie rozumiem. Okrągły pokój z trzema oknami wychodzącymi tak na ulicę Żeromskiego, jak i Energetyków. A do tego widać stąd morze! Oparłem się łapami o parapet i zlustrowałem okolicę. Wszyscy w dole wydawali mi się tacy malutcy! Istne mrowisko. A ja byłem jak ten King Kong! Aż zawyłem w sufit w nagłym przypływie manii wielkości.
Róża też zawyła, tyle że chyba z innego powodu.
– Piętrowe? – wydusiła z siebie. – Co to? Kolonie? Albo pierdel?
Takiej to nie dogodzisz. Nie pojmuję, co złego jest w dwóch łóżkach umieszczonych jedno nad drugim. Przecież projektant zamontował drabinkę, żeby się łatwo dostać na górną prycz. Kwiatkowska była jednak zdegustowana taką wnętrzarską ideą.
– To musi być jakaś pomyłka… – wyjęczał Szymon.
Następny.
Zaraz też zszedł do recepcji wyjaśniać sporną kwestię, ale wrócił jeszcze szybciej, niż wybył. Pani Danuta oznajmiła mu, że nie ma czasu na pierdoły, że musi obrobić stado stulatków, więc Solański niech jej nie zawraca gitary problemami z czterech liter. Tak mu powiedziała, a on nam. A ponieważ my – agencja detektywistyczna Solan – byliśmy niemal doszczętnie spłukani, zmiana apartamentu na bardziej luksusowy nie wchodziła w rachubę.
– Jakoś