Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 5

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

się rozkręcał. Wpił się w jej usta, aż Kwiatkowska na chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Cały czas miała wrażenie, że to się nie dzieje naprawdę. Marzenia się przecież nie spełniają. Tego nauczyło ją życie. Tymczasem stała w tym śmierdzącym kolejową toaletą korytarzyku wtulona w Szymona Solańskiego. I się z nim obściskiwała!

      Był tylko jeden mały problem.

      – Szymon! – Znów spróbowała poinformować o nim Solańskiego.

      Do detektywa jednak nic nie docierało. I właśnie w momencie, gdy zabrał się do rozpinania jej stanika, firma – której nazwę złośliwe społeczeństwo nierzadko rozwijało jako „Pytam, Kurwa, Po co” – wtrąciła się w tę jakże intymną scenę.

      W dwójnasób, można by rzec.

      Po pierwsze, pociąg zatrzymał się ze zgrzytem na stacji Poznań Główny. Solański zachwiał się, odwrócił i dostrzegł drugą przeszkodę na drodze do kilku chwil przyjemności. Stanowił ją konduktor, o którego obecności Kwiatkowska starała się powiadomić chłopaka wcześniej. Koleś sterczał przy przeszklonych drzwiach oddzielających kiblowy przedsionek od rzędu przedziałów i gapił się na obściskujących wzrokiem świadczącym o nim jak najgorzej.

      – Zboczeniec! – zbeształa go Róża.

      Facet się ocknął. I zwiał do wyjścia po drugiej stronie wagonu.

      Solański i Kwiatkowska ruszyli za nim. Wprawdzie Gucio pilnował ich miejsc, ale sterczące na dworcu, zgodnie z przewidywaniami dziennikarki, tłumy nie wróżyły niczego dobrego.

✶✶✶

      Mówią, że bieda w kraju popiskuje. Tymczasem całe, zdaje się, trzydzieści osiem milionów Polaków miało zamiar spędzać urlop nad morzem. I to nie byle jakim. Nie nad jakimś tam Adriatykiem czy Śródziemnym.

      Lachy ciągnęły nad Bałtyk.

      A przecież w cenie świnoujskiego weekendu byłby tydzień w Chorwacji. Kwestii pogody nie ma nawet co poruszać… Być może tak wygląda współczesny patriotyzm.

      Snułem takie narodowościowe rozważania, czekając, aż wreszcie Solański z Kwiatkowską wrócą do przedziału. Zostawili mnie na pastwę losu, sześciorga obcych współpasażerów i tysiąca potencjalnych nowych, którzy już łypali pożądliwie z peronu na zajmowane przeze mnie miejsca.

      One, w ich mniemaniu, były wolne. No bo przecież pies może leżeć na podłodze. Po co mu kanapa! Tak czy nie?

      Obiecałem sobie, że niech mnie tylko który spróbuje wysiudać z legowiska, już ja mu pokażę kły (a przynajmniej to, co z nich zostało po trudach mej dziesięcioletniej egzystencji). Na szczęście zanim wtargnęła szarańcza bez miejscówek, moi szanowni państwo zdążyli się już pojawić w progu. Uznałem, że będę musiał ich zagazować wyziewami z paszczoszczęki, żeby się już więcej nigdzie beze mnie nie szlajali. A ze mną to tylko szybkie wypady na siuru na torowisko podczas dłuższych postojów.

      Zasiedliśmy jeden obok drugiego jako te przysłowiowe sardynki. Część współtowarzyszy niedoli pochrapywała, nieświadoma nadciągającego armagedonu. Nagle drzwi odsunęły się z trzaskiem, a w progu stanął konduktor.

      Jakiś nowy.

      Zapalił światło, oślepiając zebranych. Wybałuszył na nas gały. I ryknął:

      – Kto was tu wpuścił?!

      Konsternacja.

      To było to słowo, którego szukały w zaspanych umysłach otaczające mnie człowieki.

      – To przedział służbowy. Wychodzić!

      Mundurowy głuchy był na tłumaczenia Solańskiego, że jego kolega po fachu nas tu skierował, że nie ma naszych miejsc, że zły wagon dostawili.

      – Jak wam się wydaje, gdzie ja będę spał? – zapytał kolejarz.

      I naprawdę czekał na odpowiedź.

      Jeśli o mnie chodzi, to pan wielmożny mógłby sobie kimać nawet i w wychodku. Byleby tylko wreszcie zagasił tę jarzeniówę dającą mi po oczach.

      Na szczęście do dyskusji wtrąciła się Róża. Szczegółów przytaczał nie będę, bo jest to jednak opowieść skierowana do ludzi kulturalnych. Dość powiedzieć, że tak wyszczekany jak Kwiatkowska nie jestem nawet ja. A już na pewno nie pan pociągowy.

      Poszedł jak zmyty, a my mieliśmy spokój do rana.

      – Ten wagon będzie odłączany i pojedzie do Kołobrzegu – poinformował nas obrażony konduktor, gdy już słońce stało wysoko na firmamencie.

      I nawet nie przyniósł nam śniadania. Nie pogardziłbym jajeczniczką na boczku. Nie był to jednak Orient Express. Tu nie uświadczyliśmy nie tylko Warsu, ale nawet chłopa z wózkiem sprzedającego herbatę z termosu.

      Na wpół żywi wygramoliliśmy się wraz z bambetlami na korytarz i doczłapaliśmy do naszych rowerów. Wciąż tam stały.

      Naprawdę nie wiem, dlaczego Solański sądził, że dam się wsadzić do tej parcianej budki na kółkach. Zakupił ją, przytroczył do głównego pojazdu, by tachać mnie na jakieś piekielne przejażdżki. Czułem jednak przez futro, że po stronie ruchu oporu mam Różę. Żywiłem więc nadzieję, że wspólnie damy radę stawić czoła temu niewątpliwemu cyklistycznemu szaleństwu.

      Z tą myślą zapadłem w drzemkę na rękach Szymona. Pełen umiarkowanego optymizmu obudziłem się dokładnie za pięć ósma, gdy pociąg wjechał na stację kolejową Świnoujście.

✶✶✶

      Świnoujście, rok 1977, koniec turnusu szóstego

      Wieczorem miałam wracać do Wrocławia. Spakowana walizka czekała koło łóżka. Ledwie ją dopięłam.

      To były wyjątkowo długie trzy miesiące. Zaczęłam tu przyjeżdżać jako kulturalno-oświatowa przed dwoma laty. Sądziłam, że to będzie miła, odprężająca praca po codziennym zgiełku wielkiego miasta.

      I była.

      Aż do tego sezonu. Nigdy bym nie przypuszczała, że sprawy tak się potoczą. Wciąż nie mogłam otrząsnąć się z szoku. Zastanawiałam się, czy będę miała odwagę zjawić się tu znów za rok.

      Wszystko przez to, że zginęła ta biedna dziewczyna. Nie poznałam jej zbyt dobrze. Nie zdążyłam. Była piękną kobietą. Wciąż nie mogę uwierzyć, że nie żyje.

      Zrzuciłam swoją szałową spódnicę, własnoręcznie zafarbowaną na granatowo. Tetra, z której ją sobie uszyłam, nie chroniła przed wiatrem. Włożyłam dzwony. Koniec sierpnia bywał już chłodnawy. Psiknęłam się jeszcze yardleyem, zamknęłam za sobą drzwi i poszłam na ostatni spacer po plaży.

      Przebiegłam przez park zdrojowy i wejściem za muszlą koncertową – tym gdzie nie ustawiono kasy do pobierania opłat za wstęp – dostałam się na plażę. Znalazłam wolny kosz i usadowiłam

Скачать книгу