Gomułka. Piotr Lipinski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gomułka - Piotr Lipinski страница 5
Ojciec Gomułki wyliczył, że syn musiałby się szkolić przynajmniej kilka lat, żeby zostać urzędnikiem albo nauczycielem. A w domu brakowało pieniędzy na życie.
– Idzie ci czternasty rok – powiedział. – Pora, żebyś się nauczył jakiegoś zawodu i zarabiał na siebie6.
Obaj nie wyobrażali sobie, że zdoła uciułać na szkołę tym, co już potrafi – pracą umysłową. Został robotnikiem.
Jesienią 1918 roku trafił na nauki do warsztatu ślusarskiego Jana Zygmuntowicza w Krośnie. Ojciec widział w nim krawca, ale to profesja ślusarza wydała się młodemu Gomułce kusząca; bardziej męska niż obracanie igłą. Oznaczała wysoką pozycję wśród robotników. Kolejne trzy lata terminował regularnie: sześć dni w tygodniu po dziesięć godzin.
Długo pamiętał upokorzenie z powodu butów. Kiedy zatrudnił się w zakładzie ślusarskim, na co dzień zaczął chodzić obuty. Nie wypadało biegać boso, tak jak do szkoły. Ale jego pierwsze robocze chodaki miały grube, drewniane podeszwy, z przybitymi cholewkami z cielęcej skóry. Stukały głośno na ulicy, jak wszystkie drewniaki.
Z każdym krokiem Gomułka czuł, jakby wszyscy spoglądali na niego z pogardą. Jakby każde stąpnięcie potwierdzało jego podłą pozycję społeczną. Już nie bosy, ale wciąż gorszy.
Ubranie też miał niewiele lepsze. Do pracy zakładał zapinaną pod szyję bluzę. Ta była jeszcze w miarę przyzwoita, kupiona w sklepie albo na jarmarku. Ale do tego nosił długie spodnie uszyte przez matkę z grubego i sztywnego materiału przeznaczonego nie na ubrania, lecz do uszczelniania pras w fabryce.
Jeszcze niedawno zakład Zygmuntowicza tętnił życiem. Majster zatrudniał kilkunastu uczniów i dwóch czy trzech czeladników. Ale po I wojnie światowej, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, koniunktura się pogorszyła. Wolność bywa okrutna: kiedy przyszła, skończyła się praca. Tej wystarczało już tylko dla majstra i najwyżej trzech jego uczniów. Spośród nich Gomułka warunki miał najlepsze – jedyny otrzymywał zapłatę.
Czasami zakład Zygmuntowicza przypominał zwyczajną kuźnię. Sami robili świdry i dłuta. Na gorąco łączyli balustrady balkonów, bo nie mieli maszyny spawającej. Gomułka przy kuciu żelaza wywijał młotem przez cały dzień. A gdy nie trafiał, słyszał z ust majstra jedyne obraźliwe określenie: „Ciura!”. Żadnych innych przekleństw Zygmuntowicz nie używał.
Ale po latach sam Gomułka miotał wyzwiskami, i to wobec najważniejszych w Polsce ludzi.
W zakładzie ślusarskim nauczył się też pracy z pszczołami. Produkowali tam bowiem miodarki do pasiek. Sam majster Zygmuntowicz miał kilkadziesiąt uli.
Kiedy Władysław zaczął trzeci rok nauki, ruszyła gazyfikacja Krosna. Wtedy posiadł nową umiejętność: prowadzenia instalacji gazowych do domów.
W tym czasie jego ojciec pracował w rafinerii naftowej. Choć w porównaniu z latami wojny rodzinie żyło się lepiej, to wciąż się nie przelewało. Jan Gomułka zarabiał mało. Ale robotnicy dostawali paczki z pomocy amerykańskiej: mleko w puszkach, mąkę pszenną i smalec. Do Gomułków przychodziły też listy od braci ojca z USA, a w nich zwykle banknot jedno-, dwu- lub pięciodolarowy. Niemal nigdy się nie zdarzało, aby na poczcie okradziono taką przesyłkę.
Po trzech latach Gomułka doczekał się wyzwolin na czeladnika. Jako pracę egzaminacyjną miał do wykonania sklepową wagę według powierzonego wzorca.
Przez dwa tygodnie udało mu się wszystko dokładnie skopiować. Waga wyglądała pięknie, ale nie pokazywała właściwych pomiarów. Wreszcie po wielu próbach Gomułka odkrył, że źle ustawił gwintowane regulatory.
Zdał więc pomyślnie egzamin i dostał świadectwo czeladnika, a majster sprzedał wagę do sklepu prowadzonego przez rolników.
Wyzwoliny na czeladnika oznaczały bezrobocie. Majstrowi wystarczali słabiej opłacani uczniowie. Gomułka został więc bezrobotnym czeladnikiem ślusarskim.
Wreszcie jednak zdobył nową pracę. Pisząc o niej, Gomułka mógł pomyśleć, że wkroczył w wiek męski. Zatrudnił się przy budowie rafinerii w Jedliczu. I zarabiał trzy razy więcej od ojca, którego traktowano jako niewykwalifikowanego robotnika i zaszeregowano do najniższej, trzeciej kategorii płac. A Władysława, ze względu na dyplom czeladnika, przypisano do wyższej, drugiej.
Mimo to pracował dużo w godzinach nadliczbowych albo razem z brygadą zobowiązywał się wykonać dodatkowe zadania. Jeśli już było bardzo późno, zostawał na noc w fabryce. Spał w roboczym ubraniu na deskach. Rano trochę się obmywał, kupował w kantynie kawałek kiełbasy, ćwiartkę chleba, butelkę mleka albo lemoniady i zabierał się znowu do roboty.
Opowieść o młodości Władysława Gomułki przypomina socrealistyczną nowelkę. Bieda aż piszczy i z tej biedy rodzi się proletariacka świadomość.
Ubóstwo w tej historii z pewnością jest jednak prawdziwe. Ale co z polityką? Przecież nie wszyscy biedacy zostawali komunistami. Przeciwnie. Tych była zdecydowana mniejszość. Inni stawali się działaczami chłopskimi. Albo zatrzymywali się na socjalizmie. Albo w ogóle nie mieszali się do polityki. Po prostu żyli, akceptując swój los. Coś jeszcze musiało się zdarzyć, aby młody człowiek zapragnął wywrócić cały ten świat.
Gomułkowie mieszkali we własnym domu, ale już stuletnim, próchniejącym. Na zewnątrz i w środku stały podpory chroniące przed zawaleniem.
Pieniądze z godzin nadliczbowych dawały nadzieję na budowę nowej posiadłości. Do marzeń dołożyła się rodzina ze Stanów Zjednoczonych. Chałupę stawiała wynajęta ekipa, ale część prac wykonali sami. Szwagier ojca, murarz, pomógł przy piecach.
Dom wytrzymał długo, a już po II wojnie światowej zamieszkali w nim nowi lokatorzy. Chcieli go wykupić na własność. W latach sześćdziesiątych XX wieku Gomułka im to jednak odradził.
Po co im to? Czynszu mu nie płacili, a mieszkać mogli bez tytułu własności, tłumaczył.
– To było charakterystyczne dla ojca: nie chciał być właścicielem – opowiadał mi Ryszard, syn Władysława Gomułki. – Mama go z trudem przekonała, żeby wykupił nasze warszawskie mieszkanie. Dopiero gdy powiedziała, aby załatwił sprawę z myślą o córkach, wreszcie się złamał. Nie cierpiał własności prywatnej.
Czasami syn bywa tak podobny do ojca, że siadając naprzeciw, można się niemal przenieść do innej epoki. Ta sama przypominająca odwrócony stożek twarz, ta sama spora dolna warga, nawet ten sam rodzaj łysiny.
Taki właśnie jest Ryszard, syn Władysława Gomułki. „Wykapany ojciec”, zapewne słyszał tysiące razy. I czuł dumę, bo zawsze wyznawał takie same poglądy jak ojciec.
Dziś ma osiemdziesiąt dziewięć lat i najlepiej pamięta dzieciństwo. Od tego właśnie zaczyna naszą rozmowę – czuje się już mocno osłabiony fizycznie i umysłowo.
Pierwsze wspomnienie o tacie to błyszcząca proteza
6
Władysław Gomułka,