Czarna Kompania. Glen Cook
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czarna Kompania - Glen Cook страница 21
Mówiąc „my”, miał na myśli wszystkich walczących po stronie Pani.
Wyrzuciłem ósemkę na kolejny z niezliczonych stosów, które stały się kamieniami milowymi mojego życia.
– To się robi nudne.
Czułem niepokój, nieokreśloną chęć uczynienia czegoś. Czegokolwiek.
Elmo wzruszył ramionami.
– Gra pomaga zabić czas.
– To właśnie jest życie – wtrącił się Goblin. – Siedzieć i czekać. Ile czasu poświęciliśmy na to przez te lata?
– Nie liczyłem – poskarżyłem się. – Więcej niż na cokolwiek innego.
– Zaprawdę! – odezwał się Elmo. – Słyszę cichy głos. Powiada mi on, że moja trzódka jest znudzona. Kwasior, wyciągnij tarcze strzelnicze i… – Jego głos zagłuszyła lawina jęków.
Intensywne ćwiczenia fizyczne są w mniemaniu Elma najlepszym lekarstwem na nudę. Jeden bieg przez jego diabelski tor przeszkód uleczy cię albo zabije.
Kwasior posunął się w swym proteście poza obowiązkowy jęk.
– Będę miał wozy do rozładowania, Elmo. Tamci faceci powinni niedługo wrócić. Jeśli chcesz rozruszać tych błaznów, pożycz ich mnie.
Elmo i ja wymieniliśmy spojrzenia. Goblin i Jednooki wyglądali na zaniepokojonych. Jeszcze nie wrócili? Powinni być przed południem. Myślałem, że odsypiają. Z patrolu po rzepę wszyscy wracali w kiepskim stanie.
– Myślałem, że już są – stwierdził Elmo.
Goblin rzucił swe karty na stos. Zawisły na chwilę w powietrzu, podtrzymane jego mocą. Chciał, żebyśmy zobaczyli, że nam darował.
– Lepiej pójdę sprawdzić.
Karty Jednookiego popełzły przez stół, wyginając się jak gąsienice miernikowców.
– Ja się tym zajmę, Pyzaty.
– Ja zgłosiłem się pierwszy, Ropuszy Oddechu.
– Ale ja jestem starszy.
– Zróbcie to obaj – poradził im Elmo. Zwrócił się w moją stronę. – Ja skompletuję patrol. Ty zawiadom Porucznika.
Odrzucił karty i zaczął wywoływać imiona, po czym skierował się w stronę stajni.
Kopyta uderzały w piach nieustannym, dudniącym werblem. Przemieszczaliśmy się naprzód szybko, lecz ostrożnie. Jednooki pełnił straż, trudno jest jednak rzucać czary z końskiego grzbietu.
Mimo to nie daliśmy się zaskoczyć. Elmo zasygnalizował rękoma. Podzieliliśmy się na dwie grupy i skryliśmy w wysokim zielsku rosnącym przy drodze. Gdy pojawili się buntownicy, skoczyliśmy im do gardła. Nie mieli szans. Po kilku minutach ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Mam nadzieję, że nikt z nich nie zacznie się zastanawiać, skąd zawsze wiemy, co oni zrobią – powiedział do mnie Jednooki.
– Niech myślą, że mamy szpiegów na pęczki.
– W jaki sposób szpieg mógłby tak szybko przekazać wiadomość do Rozdania? Mamy więcej szczęścia niż rozumu. Kapitan powinien przekonać Duszołapa, żeby nas stąd wycofał, dopóki jeszcze przedstawiamy jakąkolwiek wartość.
Miał sporo racji. Gdy tajemnica się wyda, buntownicy będą mogli zneutralizować naszych czarodziejów przy pomocy własnych. Szczęście opuści Kompanię w mgnieniu oka.
Przed nami pojawiły się mury Wiosła. Zaczynałem mieć poważne wątpliwości. Porucznik tak naprawdę nie zaaprobował tego wypadu. Kapitan osobiście dobierze mi się do skóry. Jego przekleństwa spalą mi wszystkie włosy na brodzie. Zdążę się zestarzeć, zanim skończy mi się zakaz opuszczania koszar. Żegnajcie, uliczne madonny!
Powinienem wiedzieć lepiej. Byłem prawie oficerem. Perspektywa spędzenia reszty życia na czyszczeniu stajni i latryn Kompanii najwyraźniej nie przerażała Elma ani jego kaprali. Naprzód! Naprzód ku chwale naszej bandy. Niech to!
Nie byli głupi, lecz po prostu gotowi zapłacić cenę za niesubordynację.
W chwili, gdy wjechaliśmy do Wiosła, ten idiota Jednooki naprawdę zaczął śpiewać. Pieśń stanowiła jego własną, dziką, nonsensowną kompozycję, wykonaną głosem absolutnie niezdolnym do utrzymania melodii.
– Skończ z tym, Jednooki – warknął Elmo. – Zwracasz uwagę.
Nie był to mądry rozkaz. Było oczywiste, że jesteśmy, kim jesteśmy, i równie jasne, że jesteśmy w paskudnym humorze. To nie był wypad po rzepę. Szukaliśmy zaczepki.
Jednooki zaczął z wrzaskiem kolejną pieśń.
– Dość tego hałasu! – zagrzmiał Elmo. – Bierz się do swojej cholernej roboty.
Wyjechaliśmy za róg. W tej samej chwili u nóg naszych koni uformowała się czarna mgła. Wysunęły się z niej wilgotne, czarne nosiska, które zaczęły węszyć cuchnące wieczorne powietrze. Zmarszczyły się. Może nabrały równie plebejskich manier jak ja. Pojawiły się migdałowe oczy, lśniące jak lampy piekieł. Szept strachu przebiegł przez gapiów przyglądających się temu z boku.
Wyskoczyły w górę – tuzin, dwadzieścia, sto zjaw narodzonych w pełnej węży otchłani, którą Jednooki nazywa swym umysłem. Popędziły naprzód – łasicowate, zębate, wijące się czarne stwory – i rzuciły się na mieszkańców Wiosła. Przerażenie podążało przed nimi. Po paru minutach nie dzieliliśmy już ulic z nikim oprócz duchów.
To była moja pierwsza wizyta w Wiośle. Rozglądałem się po ulicach, tak jakbym przywiózł dynie na targ.
– Spójrzcie tutaj – powiedział Elmo, gdy skręciliśmy w ulicę, gdzie zwykle zatrzymywał się patrol jadący po rzepę. – To nasz stary Kornelek.
Znałem to imię, ale nie faceta. Był właścicielem stajni, w której zawsze patrol zostawiał konie.
Stary człowiek podniósł się z ławki stojącej przy rynnie.
– Słyszałem, jak nadjeżdżacie – powiedział. – Zrobiłem, co mogłem, Elmo, ale nie znalazłem doktora.
– Przyprowadziliśmy swojego.
Elmo nie zwalniał kroku, mimo że Kornelek był stary i musiał się wysilać, by za nami nadążyć.
Wciągnąłem powietrze nosem. Było w nim czuć zapach pogorzeliska.
Kornelek rzucił się naprzód. Minął róg. Łasicowate stwory mignęły u jego nóg jak fale uderzające o skały na brzegu. Podążyliśmy