W grobie ci do twarzy. Andrzej F. Paczkowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу W grobie ci do twarzy - Andrzej F. Paczkowski страница 6
– Nie. Jestem pewna, że to pani.
– Ale jak pani wycięli ten… te robaczki, to może też coś innego przy okazji naruszyli? Może z tego się pani plącze w głowie?
– Wypraszam sobie! – krzyknęła. – Teraz już mi pani zupełnie przypomina Marlenę. To na pewno pani. Cięty język, uszczypliwości, cała Marlena Kiełbasa. Nawet cienie pod oczami, to też się nie zmieniło.
– Nie jestem uszczypliwa!
– Skąd pani może wiedzieć, skoro straciła pamięć?
– Bo wiem, że taka nie jestem. W każdym razie czuję to.
– Nie może pani czuć, bo mówią, że pani nie ma serca!
– Proszę mnie nie obrażać!
– Mówię to, co się opowiada! Powtarzam.
– To niech pani już nie powtarza. Zresztą, odmawiam rozmowy z panią. Chcę leżeć w spokoju. W końcu jestem w szpitalu. Tu ludzie wracają do zdrowia.
– Ale zdjęcie mi pani podeśle?
– Zastanowię się.
– Jędza. Taka sama jak w telewizji, a niby że miła… – szeptała do siebie moja dzisiejsza współlokatorka, kładąc się na boku.
Odwróciłam się ze złością do ściany. W środku cała aż się trzęsłam. Zadzwoniłam po pielęgniarkę, aby mi dała coś na nerwy, ale oczywiście nikt się nie pojawił. Już ja jej pokażę, wygrażałam siostrze w duchu. Jak tylko stąd wyjdę, zajmę się nią. Zbyt długo tu nie popracuje. A jeśli kiedyś będzie potrzebowała trumny – oczywiście przy założeniu, że istotnie ta firma należy do mnie – może zapomnieć o zniżce!
Po jakimś czasie pojawiła się nowa pielęgniarka i dała mi do wypicia obrzydliwe lekarstwo, po którym od razu poczułam się znużona i zasnęłam, a kiedy się ocknęłam, łóżko naprzeciwko mnie było puste. Jakaś kobieta z wielką wprawą w pośpiechu zmieniała pościel.
– Wypisała się? – Wskazałam na łóżko.
– Nie.
– Gdzieś ją przewieziono?
– Do lodówki.
Nie zrozumiałam.
– Gdzie?
– Do prosektorium.
– Po co?
– A po co się tam wozi trupy? Na diagnostykę przecież. Pośmiertną.
– Jakie trupy? Przecież przed chwilą jeszcze żyła!
Nie polubiłam jej, ale coś mi tu nie grało.
– Przeszła ciężką operację. Wystąpiły komplikacje. Coś tam jej się w środku rozlało. I już.
Byłam dosłownie zszokowana.
– Ale wyglądała zdrowo! Nawet chodziła po sali!
– No właśnie, pewnie miała leżeć, a nie łazić. Ma za swoje.
Wzdrygnęłam się.
– Mówi to pani takim obojętnym tonem. Jakby tu nie chodziło o ludzkie życie.
– Gdyby pani wiedziała, ile takich przypadków mamy tutaj codziennie, też by pani podchodziła do tego w ten sposób.
– Na pewno nie! – nie zgodziłam się z nią.
– Na pewno tak – odcięła się. – Przynajmniej miejsce dla nowego pacjenta się zrobiło.
– Pani jest potworem!
– A pani kim? Może i pani łóżko do jutra się zwolni?
– Jak pani śmie?
Machnęła ręką i wyszła z pokoju.
Położyłam się, drżąc na całym ciele. Musiałam dojść do siebie. Nadal czułam się bardzo zmęczona. Ile mogło minąć czasu? Godzina? Dwie? Jeszcze był dzień, ale nigdzie nie widziałam zegarka. W końcu przypomniałam sobie o komórce. Podniosłam ją ze stolika i spojrzałam na wyświetlacz. Czwarta dziesięć. Zdjęcie było zrobione o trzeciej. Godzina z ogonkiem. Niby niewiele, a jednak tyle się zdarzyło. Ziewnęłam. Ależ chciało mi się spać. Przecież leżę cały dzień w łóżku, jak to możliwe? Zamknęłam oczy. Pomimo wzburzenia zaistniałą sytuacją znowu zapadłam w twardy sen.
Dzień minął, po nim nastał wieczór i wreszcie, choć czas wlókł się niemiłosiernie, zapadła noc. Pogaszono światła i wyłączono grające w oddali telewizory, słychać było jedynie od czasu do czasu kaszel jakiegoś chorego czy kroki przemykającej po korytarzu siostry.
Budziłam się i zasypiałam. Nie potrafiłam przestać myśleć o dociekliwej kobiecie, która rozpoznała mnie z telewizji. Miałam dziwne wrażenie, że coś się tu nie zgadza.
* * *
Kolejny dzień w szpitalu zaczął się jak zwykle bardzo wcześnie. Ktoś otworzył drzwi, zapalił światło. Jęknęłam. To znęcanie się nad ludźmi, przemknęło mi przez głowę. Zresztą, jeszcze śpię, to okropne, że ktoś ma mnie oglądać zaraz po przebudzeniu. Pewnie włosy sterczą mi na wszystkie strony, mam zaspane, czerwone oczy i odciśniętą na policzku poduszkę…
– Proszę zgasić – zawołałam, przysuwając do oczu dłoń. – Jeszcze śpię.
– Nie jest pani na wakacjach. To szpital! – powiedziała pielęgniarka i otworzyła na oścież okno. – Za chwilę będzie obchód, lekarz przyjdzie.
Udało mi się wstać. Doczłapałam do łazienki, wzięłam szybki prysznic i umyłam zęby. Potem wróciłam do pokoju i usiadłam na łóżku.
Przyniesiono śniadanie: kromka chleba z ledwo widocznym kawałkiem masła i kupeczką dżemu. Jezu, pomyślałam, oni nas tu zagłodzą na śmierć. Choć należałam do szczupłych kobiet, wewnętrznie czułam, że mam wilczy apetyt.
– Czy mogę poprosić o jeszcze jedną kromkę chleba? – zawołałam, wychylając się na korytarz.
– Nie może – padła odpowiedź.
Wróciłam z powrotem i zjadłam, co było. Zapiłam herbatą. Tej przynajmniej jest pod dostatkiem, pomyślałam. Sknerusy jedne. Z naszych podatków żyją, a jeść nie dają. To po co płacić składki?
Później przyszedł doktor. Popatrzył w kartę, zadał te same pytania co wczoraj i zniknął. Pielęgniarka zmieniła mi bandaże. Sprzątaczka przyszła i, jakby jej się nie chciało, przemyła gdzieniegdzie podłogę. Zostałam sama.
Ostrożnie wyszłam na korytarz. Ruszyłam w stronę otwartych drzwi na balkon. Zatrzymałam się w pół kroku, słysząc