Grzech. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 16
Wianuszek ludzi, który gromadził się wokół nich od dłuższego czasu, zafalował zaintrygowany tym, co usłyszał. Część kobiet zdawała się nie rozumieć ostatniej kwestii, natomiast trzy stojące obok siebie przyjaciółki, dawne koleżanki Aśki z podstawówki, aż się zapowietrzyły z oburzenia.
Tymczasem do zgromadzonych dołączył ksiądz i skradł Aśce show. Jak kwiecistą mantrę powtarzał to, co wszyscy już podsłuchali, dodając, że drzwi od strony kierowcy w jego granatowym oplu również zostały zaklejone.
– Czy ksiądz kogoś podejrzewa?
– Nie, niestety nie. To dzieło szatana. Szaleńca, który słucha podszeptów złego. Choć trudno w tej chwili podsumować koszty napraw, straty niewątpliwie są ogromne. W dodatku nie została dzisiaj odprawiona poranna msza święta.
Teresa przepychała się wśród sąsiadów łokciami, koniecznie chcąc się znaleźć jak najbliżej źródła zamieszania. Wpatrzona w mikrofon jak mistyk w cud, chłonęła całą sobą każde słowo.
Nareszcie spełniło się jej marzenie. Znalazła się w odpowiednim miejscu i we właściwym czasie. Jako jedna z pierwszych szarpała o poranku za mosiężną klamkę kościoła, a ta nie poddawała się ani jej naciskom, ani naporowi silnej, spracowanej dłoni sąsiada.
Nie rozumiała, co się dzieje, ale dała się ponieść emocjom i teraz rozprawiała z mądrą miną o tym, jak to nie dało się wejść do kościoła, jak Bóg ukarze grzeszników i co to się porobiło.
– Pani kochana, to już nawet na kościół nastają.
– Co to się dzieje.
– A może jednak proboszcz ma coś na sumieniu?
– Co też Wolska opowiada. Nasz proboszcz to porządny chłop jest.
– Nigdy nic nie wiadomo.
Dzięki obecności kamer ludzie nareszcie odeszli od budynków kościoła i plebanii, gdzie z pełnym zaangażowaniem macając i dotykając kolejnych elementów stolarki, zostawiali całe stada odcisków palców, zacierając ewentualne ślady.
Na razie niczego nie znaleziono. Ani opakowań po kleju, ani śladów włamania, ani żadnych niecodziennych odcisków na zagrabionej ziemi koło kościoła. Zresztą i tak nie miało to znaczenia, bo chaotycznie krążący głównie wokół własnej osi tłum skutecznie zniszczył wszystko, co z punktu widzenia postępowania dowodowego mogło być istotne.
Poruszenie we wsi było tak duże, że część ryczących gardłowo krów została wyprowadzona na łąki później niż zwykle, a poza Maćkiem od Gazdów nikt nie wyjechał traktorem w pole. W centrum zamieszania, niczym poszukujące dżdżownic kwoki, kręciły się i przekrzykiwały kobiety, natomiast mężczyźni w starych, przybrudzonych kaszkietach, popalając tanie papierosy, skupiali się w niewielkich grupach w bezpiecznej odległości od kamer, podpierając płoty okolicznych zagród.
Dziennikarze jeszcze chwilę pokręcili się po okolicy, a następnie, zaproszeni na herbatę, zniknęli w domu sołtysa. Aśka, dumnie wypinając pierś, nie odstępowała ich na krok. Z zadowoloną miną zamknęła za sobą drzwi, machając ręką gapiom.
Plotkujący tłumek powoli rozchodził się do swoich zajęć. Ludzie wracali do domów, opowiadając o tym, jak to zrobiło się tu niebezpiecznie. Wzajemnie się nakręcali i straszyli, tak że niewiele brakowało, by we wsi wybuchła panika.
Teresa nie za bardzo wiedziała, co z sobą począć. W mrukliwym Leonie nie widziała wdzięcznego słuchacza, który byłby emocjonalnie zaangażowany w wydarzenia z życia wioski, raczej skwitowałby je jak zwykle stwierdzeniem, że to takie wygłupy młodych i nic więcej.
Dlatego po chwili namysłu skierowała ciężkie kroki w stronę usytuowanego nieco na uboczu sklepu wielobranżowego, w którym pracowała jej córka. Wąska asfaltowa droga, z jeszcze węższym chodnikiem porośniętym chwastami gnieżdżącymi się między kostkami bruku, prowadziła prosto na pusty parking przed sklepem. Nawet o tak wczesnej porze słońce prażyło niemiłosiernie, co w zestawieniu z nadwagą Teresy sprawiało, że coraz bardziej oblewała się potem. Głucha i obojętna na letnie wdzięki okolicy niczym taran wbiła się w otwarte na oścież drzwi sklepu. Zaplątała się w zasłonkę z plastikowych kolorowych wstążek wiszących w wejściu i przez chwilę, głośno sapiąc, stała na progu.
– Mamo, to ty?
– Ja. A co się tak dziwisz?
– No nic, tylko że ostatnio byłaś tu kilka miesięcy temu. Coś się stało? Coś z ojcem?
– Daj mi, dziecko, co do picia, może być jaka gazowana oranżada albo inna fanta. I krzesło daj, bo ledwie stoję.
– Ale co się stało?
– A co się miało stać? To już córki w pracy odwiedzić nie można?
– No, jasne, że można. Tylko trochę mnie zaskoczyłaś.
– A co, masz jakieś tajemnice?
– Boże, mamo, zaskoczyłaś mnie. Nie mam żadnych tajemnic.
Laurę coraz bardziej złościło, że musi tłumaczyć matce wszystko jak dziecku, a ta, bez wyraźnej instrukcji obsługi albo nie chce, albo nie potrafi poskładać danych w spójną całość. Nie ułatwiał też sprawy całkowity brak poczucia humoru Teresy i jej wrodzone przewrażliwienie na własnym punkcie.
– A o księdzu słyszałaś?
– Coś mi się o uszy obiło.
– Widzisz? Siedzisz tu i nic nie wiesz. Telewizja we wsi jest. Policji pełno. Ludzie się boją i każdy każdego podejrzewa.
– Wiem, u mnie też byli dziennikarze.
Teresa aż podskoczyła na krześle i odruchowo poprawiła napuszone trwałą ondulacją włosy.
– No co nie mówisz? I co chcieli?
– Nic, pytali tylko, czy coś wiemy, bo jeszcze z Józkiem magazynierem rozmawiali.
– I co im powiedziałaś?
– A co miałam powiedzieć? Prawdę.
– Czyli?
– Że nic nie wiem.
– A ładnie wyszłaś w kamerze?
– A skąd niby mam wiedzieć? Normalnie.
– No wiesz, bo z Aśką też rozmawiali, a teraz to nawet u sołtysów kawę piją. Jak myślisz, kto mógł to zrobić?
– Nie mam pojęcia.
– Tak sobie myślę, że ksiądz nie chciał ochrzcić tego małego od Marciniaków, bo matka niby po rozwodzie, to może Marciniak co zrobił.