Grzech. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 12
– Co tak późno?
– Późno? Bo ja wiem? Normalnie. Musiałam jeszcze posprzątać.
– No tak. No i co, córcia?
– Z czym?
– Jak to z czym? Z morderstwem!
– Mamo, nie było żadnego morderstwa, ktoś tylko zabił koty…
– Sama mówisz: zabił, znaczy zamordował! Wiesz coś nowego?
– Nie, w zasadzie chyba nie.
Laura, zdawkowo odpowiadając matce, usiadła na drugim stopniu stromych ażurowych schodów prowadzących na strych. Niespiesznie zaczęła zdejmować z odzianych w cienkie pończochy nóg czarne, ciężkie sandały i ze zbolałą miną rozmasowała stopy. Prosto z sieni podreptała za matką do pokoju stołowego, gdzie czekał na nią talerz zimnej, nieapetycznej jajecznicy.
Mimo że jeszcze przed chwilą była piekielnie głodna, odechciało jej się jeść, a niechęć do Teresy i jej lenistwa zalała ją lodowatą falą. Od chwili, gdy podczas porządków natknęła się na szarą kopertę ukrytą w starej, wciśniętej w najciemniejszy kąt strychu walizce, radykalnie zmieniła sposób patrzenia na rodziców. Początkowo myślała, że znalazła plik pożółkłych wyników badań i wypisów szpitalnych, które dawno już powinny zostać spalone. Jednak gdy wrzucała papiery do czarnego worka na makulaturę, jej uwagę przykuła wysunięta kartka. Dane nieznanej kobiety, jakieś daty, słowa, których nie rozumiała, zrodziły jednak podejrzenie, że… może nie jest córką swoich rodziców. Zdziwienie i podejrzenia co do niechcianej prawdy z dnia na dzień stawały się coraz silniejsze. Odbierały w nocy sen i uruchamiały wyobraźnię: co by było, gdyby mieszkała gdzie indziej, z innymi rodzicami, może nawet z rodzeństwem. Chodziłaby do innych szkół i pewnie zajmowała się czymś bardziej inspirującym niż banalna praca w wielobranżowym blaszaku.
Wreszcie nie wytrzymała i podczas jednej z nudnych kolacji, kiedy to Teresa zamęczała rodzinę trajkoczącym monologiem o błahostkach, zadała nurtujące ją pytanie:
– Czy ja jestem adoptowana?
Rodzice zamarli ze sztućcami w powietrzu, patrząc na nią oniemiałym wzrokiem, zupełnie jakby oświadczyła, że od jutra ma zamiar zostać papieżem.
– Co?
– Czy jestem waszym dzieckiem?
– Jezu miłosierny, skąd to pytanie? – Teresa głośno wciągnęła powietrze i wyprostowała się na krześle. – Ojciec, no, powiedz coś…
– A co tu mówić? Nie, nie jesteś adoptowana.
Laura, mimo wrażenia, że pochwytuje ulgę w skierowanym do męża spojrzeniu Teresy i wyczuwa napięcie w ruchach człowieka, którego uważała za ojca, poprzestała na tej odpowiedzi.
– O czym ty, dziecko, mówisz? Nie widziałaś moich zdjęć w ciąży?
– Zapomniałam.
– A widzisz? Źle ci z nami czy co? Skąd takie głupie pomysły?
– Ach, nic, tylko tak zapytałam.
– To więcej nie pytaj. Jesteś naszą córą i jesteśmy z ciebie dumni.
– Tak.
– Widzisz? Gdzie by ci było tak dobrze jak tu?
Nie padły zapewnienia o miłości, kochaniu najbardziej na świecie i takie tam. Za to matka wiele mówiła o tym, że zawsze będą razem, że teraz jej pora na przejęcie gospodarki, nikt oczywiście nie wspomniał, że ta cała gospodarka to marne pięć hektarów, głównie porośniętych lasem i łąkami, że oni są już starzy i schorowani, wymagają opieki, że już siły nie te, lata nie te i świat nie ten.
Wszystko to sprawiło, że Laura przestała się zastanawiać, co by było, gdyby urodziła się pod innymi współrzędnymi geograficznymi, w innym czasie i wśród innych ludzi. Czuła się całkowicie bezradna i ubezwłasnowolniona przez obowiązek odwdzięczenia się miłością i troską.
Teresa zdawała się nie dostrzegać kwaśnej miny Laury pochylonej nad talerzem jajecznicy, bo plotąc trzy po trzy, co rusz wytykała córce, że znowu jej nie smakuje.
– Co, córuś, nie jesz?
– Nie mam ochoty na zimną jajecznicę po raz czwarty w tym tygodniu.
– Nie przesadzaj. Jak była wojna, to ludzie o takich rarytasach tylko mogli pomarzyć.
– Tylko że wojna skończyła się w czterdziestym piątym, i to w minionym stuleciu. Nie mogłabyś czasami ugotować normalnego obiadu?
– Czyli niby jakiego?
– No, nie wiem. Ziemniaki, jakieś mięso, może kalafior.
– Widzisz, dziecko, ja już się do czegoś takiego nie nadaję.
– Mamo, masz przecież dopiero pięćdziesiąt dziewięć lat. Ludzie w twoim wieku…
– Przestań mi tu o innych gadać. Człowiek na siebie musi patrzeć. Praca na roli to nie to samo co stanie w jakimś sklepie za ladą.
Teresa wytrąciła Laurze wszelkie argumenty, z wyjątkiem tych, które w prostej linii prowadziły do konfrontacji i wytoczenia ciężkiej artylerii. Laura, która z natury unikała wszelkich konfliktów, podała tyły i postanowiła nie odnosić się do życiowej filozofii matki. Ta natomiast, jakby nie widząc niczego złego we własnym lenistwie i nadmiernym obciążaniu obowiązkami latorośli, perorowała dalej:
– A Aśka od sołtysa to w kościele nawet dzisiaj była.
– Yhm.
– No, a jaka elegancka. But na obcasie, sukienka w białe groszki, no wiesz…
– Wiem.
– A niby skąd?
– Bo do sklepu wpadła.
– A co kupowała?
– Właśnie o to chodzi, że nic.
– No to po co do blaszaka łaziła?
– A po to, żeby powiedzieć, że ona w takich miejscach zakupów nie robi, ale skończyła jej się czekolada, no i takie nieszczęście – musiała do mnie wpaść.
Teresa, rozpędzona niczym walec na gorącym asfalcie, nie była w stanie czytać między wierszami tego, co komunikuje jej córka. Zaaferowana gustem i trybem życia lokalnej celebrytki, z ekscytacją domagała się więcej szczegółów.
– A jaką chciała?
– Ale że co?