Grzech. Nina Majewska-Brown

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 11

Grzech - Nina Majewska-Brown Kryminał

Скачать книгу

dobrych dwudziestu minutach na korytarzu pojawia się Monika ostentacyjnie wciśnięta w różowy golf, wysokie czarne kozaki z czubami, których nie powstydziłby się Don Kichot, i bawełnianej opasce na włosy udającej spódniczkę, która ledwie zakrywa majtki. Tuż za nią z pokoju wytacza się wielka granatowa walizka z jeszcze większym emblematem flagi brytyjskiej, kupiona dwa lata temu na naszą pierwszą zagraniczną, samolotową wyprawę do Grecji.

      Młoda potyka się o nieproporcjonalnie wielki w zestawieniu z jej drobnym ciałem bagaż, który mimo wmontowanej rączki nie jest skory do współpracy i co rusz się przewraca. Najwyraźniej spakowany byle jak dobytek przytłacza Monikę, która w stroju taniej dziwki, uwieszona na ciężkiej walizce, z dwiema małymi, wyszywanymi cekinami torebkami wizytowymi na ramieniu, wkracza w dorosłe życie.

      – Cześć.

      – Dokąd się wybierasz?

      – Do ojca.

      – Rozmawiałaś z nim?

      – Nie.

      – To powodzenia.

      – Nie trzeba.

      Szarpiąc się z bagażem i potykając na progu, trzaska drzwiami i tylko przytłumione odgłosy nierównej walki na schodach świadczą o tym, że właśnie odbyłyśmy jedną z najważniejszych rozmów w naszym życiu.

      Paweł mieszka dwie klatki dalej, więc z balkonu dyskretnie obserwuję przeprowadzkę Moni do ojca. Tak jak się spodziewałam, najwyraźniej nikogo nie ma w mieszkaniu, bo Monika po kilkukrotnym naciśnięciu guzika domofonu opada na najwyższy stopień schodów. Opiera się plecami o chropowaty mur, nakłada wielkie różowe słuchawki na uszy i oddaje się muzie. Obawiam się, że liczni przechodnie mogą, chcąc nie chcąc, podziwiać kolor jej majtek. No cóż.

      Stoję ukryta za pergolą z groszkiem i czekam na rozwój wydarzeń. Po dobrej godzinie zza bloku numer trzy wyłania się budka wózka, a tuż za nią na ścieżce obok kępy sosen materializuje się Klaudusia. Ledwie pełnoletnie stworzenie, które dwa lata temu dało się zapłodnić mojemu mężowi i obdarzyło Monikę przyrodnim rodzeństwem.

      Nie można odmówić jej profesjonalnego dbania o wygląd, a właściwie codziennego profesjonalnego tuningu tego, czym obdarzyła ją natura. Ruda fryzura przeszła metamorfozę. Zastąpiły ją doczepione blond włosy, z rozświetlającymi twarz pasemkami, spięte w gruby koński ogon na czubku głowy, wypełnione kwasem hialuronowym usta podkolorowała szminką w kolorze ogni piekielnych, a bezczelnie zgrabne i chude ciało upchnęła w proste dżinsy i biały podkoszulek podkreślający bujne piersi. Niechętnie muszę przyznać, że Monika wygląda przy niej tandetnie i niestety nieskromnie. W moim dziecku wszystko krzyczy, w Klaudii wszystko intryguje.

      Nawet z wysokości balkonu dostrzegam nienaturalne tempo trzepotania długich doklejanych rzęs Klaudii na widok siedzącej pod wejściem do klatki Moniki i jej walizki. Monika niezgrabnie wstaje i rozmasowuje ścierpnięte ciało, a to, jak przebiera nogami, świadczy o tym, że już dawno powinna skorzystać z toalety.

      Zaskoczona Klaudia przystaje, mała w wózku się budzi i zaczyna wrzeszczeć, Monika gestykuluje, pokazując w moim kierunku, co sprawia, że odruchowo cofam się do salonu, a po chwili, gdy mam odwagę ponownie wyjrzeć… przed blokiem nie ma nikogo.

      Psie macie.

      Zdzisław, burcząc pod nosem, udał się do zarośniętej brudem kuchni, w której odpadające kafle, pofalowane niczym błoto na słońcu stare zielone linoleum i odpryskująca olejna farba na ścianie pełnej zacieków tworzyły niezwykły obraz 3D.

      W aluminiowym, powyginanym, okopconym garnku na zbyt dużej fajerce kuchenki węglowej zagotował wodę zaczerpniętą ze studni. Zalał czubatą łyżkę granulowanej herbaty i podczas gdy woda nabierała karmazynowego koloru, zabrał się do wygrzebywania ze starego, dawno nieczynnego pieca kaflowego ukrytej głęboko dwururki.

      Z namaszczeniem odwinął z niegdyś białej tetrowej szmaty broń odziedziczoną po ojcu i zaczął pieczołowicie czyścić czarną lufę… W miarę regularnych, coraz szybszych ruchów w górę i w dół, przywołujących na myśl dynamikę kopulujących kundli, trybiki w jego głowie obracały się coraz szybciej i coraz płynniej, pracując nad zagadką porannej wizyty policji. Po kolejnych minutach umysłowego wysiłku nie był bogatszy o żadne wnioski, ale i tak uznał za słuszne sprawdzenie stanu tego, co pozostawił w lesie.

      Swoją tajemnicę skrupulatnie przykrył warstwą mchu, gałęzi i liści, dzięki czemu niebezpieczne metalowe elementy idealnie wtopiły się w poszycie.

      – Psie macie. Kurwa jego mać. Do porządnego człowieka się dopieprzają…

      Miał niezachwianą pewność, że nigdy go nikt nie śledził, las od najmłodszych lat, najpierw u boku ojca, później w towarzystwie Franka i Romka, sąsiadów ze wsi, a wreszcie w pojedynkę, poznawał jak zakamarki własnej stajni, w której co prawda od lat nikt nie trzymał koni, ale która stała się za to wielopoziomowym magazynem wszystkiego, co inni uznali za zbędne, wyrzucili lub co zwyczajnie udało mu się ukraść.

      Sięgnął po czarny herbaciany napar, który wyglądał raczej jak mocna sypana kawa. Kilka razy głośno siorbnął i odstawił pusty kubek z ciemną falbanką osadu do plastikowej niegdyś białej miski zastępującej zlew. Poklepał się po wykrzywionych reumatyzmem nogach i z trudem dźwignął wychudzone, kościste ciało. Wyszedł przed chałupę, rozejrzał się czujnie małymi, bystrymi oczkami po okolicznych krzakach i podjął wysiłek kolejnej wyprawy w znajomym kierunku.

      Spojrzał na południe, gdzie plątanina jeżyn, paproci i leszczyny w ciemnej linii lasu nie zachęcała do zanurzenia się między drzewa, zaciekle broniąc dostępu do swoich tajemnic.

      Potocki zamknął drzwi wygiętym ze starości kluczem z groteskowo wielkim pojedynczym zębem, wpasowującym się niechętnie w równie wielką dziurkę zamka. Starannie go ukrył pod porośniętą mchem dachówką niskiego daszku i ponownie omiótł spojrzeniem okolicę. Z flintą pod wyświechtaną kurtką ruszył ledwie widoczną ścieżką na tyłach domu, która brała początek koło dawno nieużywanej ziemianki, zahaczała o brzozowy zagajnik i ginęła w lesie Bóg jeden wie gdzie.

      Stąpał po niej pewnie, a cichy, miarowy krok ujmował mu lat. Zagłębił się w las i zaczął się przedzierać przez gęsto porośnięty świerkami kwartał. Po chwili się przygarbił, pochylił i jak węszący na niskim wietrze posokowiec w napięciu przepatrywał nierówne poszycie. Wreszcie wypatrzył to, czego szukał, i zaczął mamrotać pod nosem, niczym czarodziej zaklęcie, kolejne soczyste, acz czułe przekleństwa:

      – No, moje malutkie ścierwy, chodźcie do tatusia.

      Najwyraźniej ścierwy pozostały głuche na romantyczne nawoływania i uparcie milczały, bo w lesie nadal panowała niezmącona cisza. Zadowolony z siebie poklepał kupkę liści i podniósł się, by ruszyć dalej.

      Miał niejasne wrażenie, czy raczej odczuwał ulotny, nieokreślony rodzaj dreszczu, który elektryzująco przemyka po kręgosłupie, by zaparkować w mózgu i wbić weń bolesne przeczucie, że coś jest nie tak. Zdziwiony ogarniającym go niepokojem zatrzymał się w ponurym cieniu rozłożystego buku i zaczął nerwowo skanować otoczenie. Niby nic się nie zmieniło, nic nie drgnęło, nie zatrzeszczało, a jednak wyczuwał czyjąś obecność. Otrząsnął się zniesmaczony

Скачать книгу