Grzech. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 6
– A tego ci nie powiem, to zależy od ciebie. Ale pamiętaj, nie wykorzystujesz swojego potencjału.
– Tak, wiem, marnuję się na wsi, ale…
– Jeśli tylko uwierzysz w siebie, możesz dużo osiągnąć. Pamiętaj, bierz los w swoje ręce, bo on na ciebie czeka. Cholera. – Na podłogę spadła potrącona pusta filiżanka, jakimś cudem się nie zbiła, za to wzbudziła ogromne zainteresowanie psów. – A, niech leży. To na czym skończyłyśmy? Ach tak. Gwiazdy są po twojej stronie. O, patrz na te karty. Rycerz kielichów. Ktoś cię uwiedzie, będzie adorować, poznasz miłość swojego życia.
– Naprawdę? – Aśka znowu wierci się niecierpliwie na krześle, przekłada nogę na nogę, a jej co rusz odklejające się od skaju uda jakby cmokając na nią z niezadowoleniem, wydają nieprzyjemne dźwięki. – Blondyn?
– Tego, dziecko, nie wiem.
– Kurde, szkoda. Wiesz, wolę blondynów, choć Darek też był niezły. Tylko te jego czarne włosy, no mówię ci, miał je wszędzie. Obrzydlistwo.
– Teraz ja mówię, nie przerywaj! Urodzisz mu dzieci. To, co robisz teraz, nie pozwala ci rozwinąć skrzydeł, przy nim pofruniesz.
– Łoł, ale super!
– Tak, wszechświat, energia ci sprzyjają. Wykorzystaj to.
– A co mam teraz zrobić?
– Nic. Płyń z prądem i chwytaj szczęście.
O stówę lżejsza, za to ze zdecydowanie ubogaconym ego Aśka czuje, że jest gotowa na nową miłość. Aby godnie przygotować się do roli narzeczonej, ba, może nawet matki, ochoczo obiera azymut na pobliską galerię.
Laura wyszła na podwórko i z niechęcią spojrzała na stadko kur nerwowo grzebiących pod resztkami drewnianego płotu, który niegdyś był eleganckim białym parkanem otaczającym gospodarstwo. Kury cicho pogdakiwały, a zarozumiały biały kogut z niewiarygodnie dużym, oklapniętym grzebieniem przechadzał się wśród nich niczym strażnik na spacerniaku.
Na widok Laury stado podniosło głowy i przekrzywiając je, obserwowało każdy jej ruch, w oczekiwaniu na śniadaniową porcję ziaren. Kiedyś sprawiało jej przyjemność karmienie mieszkańców kurnika i chlewików, lubiła uczucie towarzyszące jej za każdym razem, gdy napełniała miski i koryta. Dawało poczucie władzy, własnej dobroci i zależności współmieszkańców zagrody od niej, drobnej, kruchej dziewczyny, która dla tych stworzeń była kwintesencją świata.
Dziś jednak czuła zniechęcenie i monotonię obowiązków, które spadły na nią jeszcze większym ciężarem, gdy ojciec zachorował. Dotychczas żyła w przekonaniu o jego niezniszczalności, a żylaste ręce, które potrafiły uporać się z każdą pracą, zdawały się tak samo silne jak przed laty. Tymczasem wystarczył jeden niefortunny skłon o poranku podczas banalnego wkładania gumowców, by w kręgosłupie starszego człowieka w niekontrolowany sposób coś się przesunęło i wyłączyło go na wiele miesięcy, wykluczając dźwiganie jakichkolwiek ciężarów.
Matkę przygnębiło to bardziej, niż wskazywałby na to sam wypadek, tworząc w jej głowie wizję męża kaleki, którym będzie musiała się zajmować do końca swych dni. Nie pomagały coraz bardziej optymistyczne opinie lekarzy i coraz lepszy stan zdrowia Leona. Teresa zapadała się w sobie, żyjąc z dnia na dzień, karmiąc duszę mniejszymi i większymi nieszczęściami. Chwil wyciszenia i ukojenia poszukiwała podczas codziennych mszy w parafialnym kościele, żyjąc w coraz głębszym przekonaniu, że jedynie Jezus rozumie jej rozliczne troski. Nigdy zaś nie dostrzegała siły własnej pracy i słów pociechy córki.
Sączyła w dom truciznę smutku i ciężaru życia, nie dając domownikom w zamian żadnej nadziei, że za sprawą jakiejś niespodzianki losu ich życie może się odmienić.
Tak było i tego ranka. Leon, w nieodzownym wytartym kaszkiecie pamiętającym raczej późnego Gomułkę niż wczesnego Gierka, siedział na zielonej drewnianej ławce pod oknem sypialni i wystawiając twarz do pierwszych promieni słońca, palił samodzielnie wykonanego skręta, z rozkoszą się zaciągając i wypuszczając w niebo jasne obłoczki dymu. Przyglądał się obejściu, a wolną ręką gładził czarnego kota łaszącego się do nóg. Dla odmiany Teresa spędzała pierwsze godziny dnia na wędrówce do i z kościoła, gdzie z wdzięcznością dziękowała Bogu za spokojną noc i błagała, by to nie był ten dzień, w którym odbierze zaproszenie od kostuchy na podróż w jedną stronę. Podczas chwil uniesienia zapominała o wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem śniadania, które jeszcze do niedawna przygotowywała dla całej rodziny.
Laura weszła do kurnika, z którego po chwili wróciła z trzema umazanymi i oklejonymi słomą jajkami w plastikowej żółtej misce. Ostrożnie położyła ją na trawie przy wystającym z ceglanego muru kranie, schyliła się po metalową miskę i odkręciwszy kurek, bezmyślnie patrzyła, jak naczynie napełnia się wodą. Wreszcie zakręciła kran i powoli, uważając, by się nie pochlapać, i omijając kępę pokrzyw, wróciła do kur, które z głośnym gdakaniem przybiegły spod kurnika. Przegoniła je ręką, weszła do środka, lecz nim zdążyła odstawić miskę z wodą, usłyszała niepokojące odgłosy…
Zaciekawiona wyjrzała przez uchylone drzwi i niemal zderzyła się z nadbiegającą matką.
Teresa dyszała jak koń po wyścigu, a jej bujne piersi wciśnięte w zbyt mały stanik zdawały się wyskakiwać z wielkiego trójkątnego dekoltu jeszcze większej bluzki. Matka, tyjąca wprost proporcjonalnie do nieszczęść, które, jak uważała, regularnie spadają na ich rodzinę, zajadała smutek kolejnymi paczkami ciasteczek, a w dni dietetyczne niezliczoną ilością orzeszków i suszonych śliwek. Tuszę usiłowała maskować coraz większymi ubraniami, co sprowadzało się do smutnych spódnic w kolorze agresywnego beżu, od czasu do czasu przeplatającego się z ponurym brązem. Spuchnięte nogi zdawały się współpracować tylko z ponoć wygodnymi ortopedycznymi paskudztwami, co przydawało matce Laury lat, odbierało elegancji i sprawiało, że czuła się jeszcze bardziej zaniedbana i mniej kobieca niż w rzeczywistości.
– Leon, Laura!
Wbiegając na podwórko, nieprzytomnym wzrokiem omiatała postać męża, choć zarazem sprawiała wrażenie, jakby wcale go nie dostrzegała.
– Kobieto! Uspokój się, co tak krzyczysz?
– Co krzyczysz? Co krzyczysz?! Siedzisz na przyzbie jak jaki dziad i nie wiesz, co się dzieje we wsi.
– A co się u nas może dziać?
– A widzisz? Dzieje się! Na płocie sołtysowej znaleźli trzy zdechłe koty.
– Wielka mi rzecz. Zdechły kot.
– Nie kot, a koty. A żeby one tam tylko zdechłe były. Normalnie zabili je.
– A kto by koty zabijał?
– No właśnie tego nie wiadomo. Ludzie pod kościołem to różne rzeczy mówili, ponoć ktoś widział Stacha od Drożdżewskich, jak wieczorem koło sołtysówki chodził.
– Mamo, daj spokój, nie można tak nikogo oskarżać. To, że podoba