Grzech. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 9
– Tak, truskawkowy, brzoskwiniowy i figowy. Jaki chcesz? I coś ustalili?
– To daj truskawkowy, bo figowy to musi być jakieś świństwo, ojciec by go nie ruszył. Policji nie znasz? Niby pooglądali, powypytywali, coś tam zapisali i głupi jak przedtem pojechali na komendę. Nawet syreny nie włączyli. A daj mi ten brzoskwiniowy też. Matka chciała coś na chwasty i jakiś oprysk na mszyce, wiesz, gdzie tego szukać?
– Zaraz coś znajdziemy.
Laura zamknęła kasetkę na kluczyk, zupełnie jakby znajdowała się na zatłoczonym suku w Marrakeszu, a nie w zabitej dechami wiosce, i powoli skierowała kroki w lewo, do działu ze środkami czystości płynnie przechodzącego w dział nawozów, podpałek do grilla i narzędzi.
– Chcesz coś gotowego czy do samodzielnego zmieszania?
– Raczej gotowego. Ostatnio, jak matka przygotowała oprysk na dwuliścienne i potraktowała nim trawnik, to po tygodniu się okazało, że przetrwały w zasadzie tylko mlecze i największe osty, bo się pomyliła i zlała go Roundupem.
– To dam ci ten w areozolu.
Laura podała Kaśce sporych rozmiarów metalowy pojemnik z wizerunkiem gigantycznej mszycy, dziewczyna nawet nie rzuciła na niego okiem, tylko kazała od razu pakować.
– Zwariowałaś? Przecież ja nic nie wiem o ogrodzie. Brzydzą mnie te wszystkie rośliny, a w zasadzie robaki, co po nich łażą. W ziemi też pełno tego dziadostwa siedzi. Daj, co uważasz, że będzie dobre, i tyle. A wiesz, że tego napisu to jeszcze nie zmyli? Sołtysowa od rana próbowała, ale za cholerę zmyć nie mogła. Ciekawe, kto mógł to zrobić i dlaczego…
– Ojciec mówi, że to takie wygłupy dzieciaków.
– Ładne mi wygłupy, koty mordować. Zaszlachtowali je jak kurczaki.
Laura nie do końca widziała różnicę między szlachtowaniem kurczaków a kotów czy jakiegokolwiek innego zwierzęcia, ale postanowiła nie wychylać się z własnymi opiniami, skupiona na tym, co największa w okolicy plotkara ma do przekazania.
– A ty, co o tym myślisz? Trzydzieści osiem pięćdziesiąt trzy. Karta czy gotówka?
– Karta. Patrz, po sok przyszłam i majonez, a nakupiłam innych rzeczy i o tym prawie zapomniałam. Masz Pegaza?
– Nie, Winiary.
– Niech będzie. I dwa soki.
– Jakie?
– Pomarańczowe, ale nie te tam, tylko jakieś dobre. Wiesz, ja to sobie myślę, że komuś odbiło albo coś ten Maciek jednak zrobił…
– Sołtys? Nie wierzę.
– Widzisz, człowiek nie wygląda, ale może ma coś za uszami.
– Oszalałaś? Czterdzieści dziewięć osiemnaście. To już chyba prędzej ktoś z letników.
– A mój to mówi, że to Zdzisiu Recydywka.
– Po co miałby to robić? Odsiedział swoje, to chyba wie, jak tam jest.
– A właśnie! I w tym szkopuł.
– Chcesz torbę czy masz swoją?
– Daj. Zawsze mam siatkę, tylko że w samochodzie, a nie chce mi się lecieć. – Kaśka roześmiała się perliście i przyglądając się, jak Laura pakuje zakupy do białej foliówki z idiotycznym nadrukiem wielkiego czerwonego muchomora i napisem dbamy o środowisko, przechyliła się nad blatem, tak że niemal wpadła za ladę, i konspiracyjnie ściszyła głos: – I tu jest pies pogrzebany. Podobno gospodarka mu nie idzie, problemy jakieś ma, to i do więzienia chętnie by wrócił. Miałby wikt i opierunek, a do tego dach nad głową.
– Dzięki za takie życie. W środę będą świeże ryby, odłożyć ci?
– A łososia będziesz miała?
– Pewnie tak. To płat cały czy na kilogramy?
– Płat na nas sześciu chyba wystarczy?
– Spokojnie, głodni od stołu nie wstaniecie. Myślę, że ojciec ma rację, że to jakaś gówniarzeria.
– Kto ci tam wie. Może letnicy… Ale wiesz, jak tak na nich patrzę, to żaden mi się nie widzi.
– Też mi się tak wydaje. Zresztą w tym roku przyjechało tylko z dziesięć osób, po drugiej stronie jeziora wszystkie domy puste stoją, a i tu pewnie połowa.
– No właśnie, człowiek by przyuważył, jakby się ktoś po wsi kręcił nie tam, gdzie trzeba. A widziałaś tego Włocha?
– Tak, sympatyczny.
– Sympatyczny? Ciacho, a nie sympatyczny! I ta jego Bella też niezła. W sumie fajne imię, pewnie od Izabella.
– Izabella to raczej nie włoskie imię. A bella to chyba… podpaska, może to znaczy, że miękka, delikatna.
– Albo chłonna.
Cha, cha, cha. Obie głośno się roześmiały i tak jak eksplodowały z powodu własnego dowcipu, tak gwałtownie umilkły, bo w drzwiach stanął Włoch z wiklinowym koszykiem w ręce i uśmiechem na twarzy.
– Buongiorno!
Policja przyszła do niego w południe. Nie był zaskoczony. Wyszedł na piaszczyste podwórze, gęsto porośnięte chwastami, spod których tu i ówdzie wyzierał bruk. W brudnych spodniach, które przed laty były modnymi lewisami 501, i jeszcze brudniejszej koszuli w kratę, w której ostał się zaledwie jeden guzik, za to dokładnie na wysokości pępka. Wystarczyła poranna wizyta w pobliskim sklepie spożywczym i uważne spojrzenia sprzedawczyni, by wyczuł, że coś się stało.
– Czego?
– Młodszy aspirant Tomasz Paprocki. Pan Zdzisław Potocki?
– A bo co?
– Tak czy nie? Dowód proszę.
– Zara.
Zdzisław splunął, przycisnął palcem wskazującym lewą, zarośniętą gęstym krzakiem czarnych włosków dziurkę od nosa, nabrał powietrza i z głośnym świstem wysmarkał się przed brudną, wydeptaną resztką deski, która kiedyś była progiem jego rodzinnego domu.
Policjanci krzywo spojrzeli po sobie, zastanawiając się, który powinien sięgnąć po dokument. Ponieważ żaden nie miał ochoty dotykać kawałka plastiku stanowiącego dowód tożsamości gospodarza, ustalili między sobą, że tylko go obejrzą z daleka, a jeśli pojawi się konieczność przesłuchania Potockiego na komendzie, ktoś inny pobrudzi sobie ręce.