Grzech. Nina Majewska-Brown

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 7

Grzech - Nina Majewska-Brown Kryminał

Скачать книгу

Kobieto, wyszedł z paki dziesięć lat temu, po co koty miałby zabijać? Gospodarkę prowadzi jak trza, to i do pudła nie będzie chciał wracać.

      – A ja swoje wiem. Sam wielebny mówił, że teraz to trzeba uważać, domy zamykać, nie chodzić po ciemnicy.

      – Tak jakbyś ty, kobieto, po nocy chodziła. O siódmej w łóżku pacierze klepiesz…

      – Oj tam, oj tam. Ale Laura czasem wieczorem z pracy wraca, to może jej się co stać.

      – Mamo, samochodem wracam!

      – A czy my bogate jesteśmy, żeby miał nas kto napadać? Co by nam mieli ukraść?

      – Ty już tak nie gadaj! Jak ci kto konia ze stajni wyprowadzi, to zobaczysz, jaka bieda będzie.

      – Przestań, babo, krakać, bo jakie nieszczęście wykraczesz.

      – Mama ma rację, chyba powinniśmy bardziej uważać. A coś jeszcze wiadomo o tych kotach? Czyje były?

      – Sołtysowa mówi, że jeden to ich Mruczek, a tamte dwa to nie wiadomo, bo policja przyjechała i je zabrała. Jakieś śledztwo mają prowadzić czy co. A jeszcze na chodniku pod tymi kotami ktoś napisał „patrz” czy „zobacz”, nie pamiętam. To ludzie się teraz zastanawiają, że może sołtys co złego komu zrobił.

      – A przestańże ty wygadywać. Nasz Maciek miałby co złego zrobić? Niby komu? Przecież on to raczej każdemu pomoże, a nie w szkodę wejdzie. Głupie te ludzie we wsi.

      – Głupie, nie głupie, ale coś na rzeczy musi być.

      – A wygłupy jakieś, nic więcej. Zawsze młodych głupoty się trzymały, to i teraz pewnikiem coś wymyślili.

      – A stóg u Wolskich to niby sam się podpalił?

      – Ee, pewnie kto z ćmikiem i piwem poszedł, peta nie zgasił i wielkie mi śledztwo…

      – No, nie wiem. Coś w tym musi być.

      – Mamo, nie ma co panikować. Pójdę do pracy, to pewnie się czegoś więcej dowiem.

      – A idź, dziecko, idź, tylko uważaj na siebie. Co to się porobiło… Takie Koniuszki ciche i spokojne były. A może to ci uchodźcy?

      – Mamo, daj spokój, jacy uchodźcy? Widziałaś tu jakiegoś?

      – No, niby nie, ale bo to człowiek wie, gdzie toto się ukrywa… A widzieliście tego letnika, co to rano wkoło wsi biega? W kolorowych gatkach jak jaka dziewucha i koszulkę z kieszeniami na plecach ma. Dziwadło jakieś. Czarniawy taki… To może on.

      – Opalony, a nie czarniawy. To Włoch.

      – A skąd ty możesz to wiedzieć?

      – Ze sklepu. Wyobraź sobie, że bułki i masło kupuje, tak jak my.

      – A tam, gadać z wami. Sami zobaczycie, jak się co więcej stanie.

      Teresa, gderając, weszła do domu, a za nią woń tanich waniliowych perfum z konwaliową nutą, czyniącą zapach nieznośnym. Żadną miarą, mimo prób podejmowanych przez Laurę, nie dała się przekonać do zmiany okropnego zapachu, żyjąc w głęboko zakorzenionym przekonaniu, że wanilia jest czymś niezwykle ekskluzywnym i światowym. Jedynym pozytywnym aspektem spryskiwania się ciężką, duszącą wodą toaletową było odstraszanie namolnych muszek i meszek, które za to ze wzmożoną żarłocznością wgryzały się w ciała pozostałych domowników.

      – No powiedz sama, co ta matka gada?! Odbiło jej na starość.

      – Wiesz, swoją drogą to jednak niefajnie, że coś takiego się dzieje.

      – Ot, zwykłe wygłupy.

      – Miejmy nadzieję. Ale ostrożni jednak powinniśmy być i drzwi zamykać.

      – A jak tam sobie chcecie.

      Leon uznał rozmowę za zakończoną, ciężko dźwignął się z ławki i mimo poranka zapowiadającego upalny dzień poczłapał w gumowcach do stajni. Z trudem otworzył prawą część drewnianych, pomalowanych czarnym olejem silnikowym wrót i zniknął we wnętrzu. Podszedł do siwka, który na jego widok radośnie parsknął i podsunął łeb w nadziei na codzienną porcję pieszczot i przemyconą z kuchni marchewkę.

      Laura spoglądała za ojcem i coraz wyraźniej czuła, że to nie jej miejsce na ziemi i nie powinna tu być. Została wychowana w przekonaniu o wyjątkowej wartości rodziny i poświęcenia, jakiego wymaga ta najmniejsza komórka społeczna, w której jeden troszczy się o drugiego. Matka poświęciła dla niej karierę, więc to naturalne, że teraz ona powinna się odwdzięczyć i zaopiekować nimi, rezygnując z nie tak znowu ambitnych życiowych planów zamieszkania choćby w pobliskim miasteczku. Wielokrotnie się zastanawiała, jaki rodzaj kariery ominął matkę, bo spoglądając na skądinąd poczciwą Teresę, trudno było znaleźć jakiś punkt zaczepienia w jej osobowości czy wykształceniu, by móc spodziewać się kompetencji, które pozwoliłyby jej podjąć pracę w miejscowym sklepie, o korporacyjnej drabinie nie wspominając.

      Kochała matkę i ojca, ale z dnia na dzień czuła się coraz bardziej przytłoczona ich postrzeganiem życia, brakiem ciekawości świata i wegetacją na zielonej ławeczce zbitej z czterech surowych, ledwo oheblowanych desek, pod sypialnianym oknem zastawionym niezliczonymi kolorowymi, plastikowymi doniczkami z kaktusami. Wielokrotnie się zastanawiała, czy są ze sobą szczęśliwi i czy dostrzegają swój życiowy marazm w centrum kilkuhektarowego gospodarstwa. Jednak kwestia ta pozostawała nieodgadniona.

      Sama Laura nie była szczęśliwa. Miała dwadzieścia sześć lat, przez rok była w związku z Krzysiem, związek ów miał mieć swój punkt kulminacyjny w weselnej uroczystości, z tym że Laura miała wtedy zaledwie osiem lat, a przyjaźń z Krzysiem zakończyła się równie gwałtownie, jak się rozpoczęła, podczas wakacji między pierwszą a drugą klasą, kiedy to Krzyś zrozumiał, że dziewczyny są głupie. Potem co prawda był ktoś jeszcze, ale z różnych względów wolała o tym nie myśleć. O studiach nie miała co marzyć, bo jakikolwiek kierunek by wybrała, i tak nie wniósłby nic nowego do gospodarstwa w Koniuszkach, a poza tym nie stać ich było na taki wydatek. Jej dzieciństwo kręciło się wokół gospodarstwa, liceum oglądała przez pryzmat prac w polu, w których z braku męskiego potomka w rodzinie musiała aktywnie uczestniczyć. Nim zrobiła prawo jazdy na samochód, już jeździła traktorem, i to z dwiema przyczepami.

      Od sześciu lat pracowała w pobliskim sklepie wielobranżowym, ponurym, zimnym blaszaku, w którym, jak to na wsi, można było zaopatrzyć się niemal we wszystko: od chleba i masła począwszy, na łopacie i środkach ochrony roślin skończywszy. Początkowo lubiła to zajęcie. Bawiło ją poznawanie nowych ludzi, rozmowy z nimi, od czasu do czasu nawet czuła się potrzebna, gdy mogła to i owo podpowiedzieć kupującym. Jednak po latach niespodziewanie odkryła, że każdy z jej klientów wygłasza te same stare, nudne historie i dowcipy, mimo upływu lat ma te same nierozwiązywalne problemy i taki sam brak ciekawości czegokolwiek.

      Z rozpaczą obserwowała w niewielkim łazienkowym lustrze, oprawionym w wyblakłą żółtą plastikową ramkę, pierwsze zmarszczki wokół oczu i uświadamiała sobie, że jeszcze trochę, a stanie się

Скачать книгу