Grzech. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Grzech - Nina Majewska-Brown страница 8
W tajemnicy przed rodzicami zaczęła się uczyć angielskiego, marząc o tym, że w przyszłości stanie się on przepustką do nowego, innego, zapewne lepszego świata, którego wszak nie potrafiła sobie do końca wyobrazić. Jej dotychczasowe podróże ograniczały się do szkolnych wycieczek do stolicy i dwukrotnie w góry, choć tych kilka pagórków trudno nazwać szczytami, które można by z ekscytacją zdobywać. Morza nie widziała nigdy, ale słyszała o nim niesamowite opowieści od zarozumiałej Aśki sołtysówny, która co roku jeździła na tygodniowe wakacje do ciotki w Kołobrzegu. Obiecała sobie, że w tym roku, choćby nie wiem co, ona również obejrzy ten cud natury. Od kilku miesięcy odkładała każdą złotówkę na ten cel i z dnia na dzień była coraz bliższa jego realizacji.
Nakarmiła kury, koty, przyniosła ciężkie wiadro wody dla konia i szczęśliwa, że w ubiegłym roku zrezygnowali z hodowli świń, a wiekowa Mućka po latach produkcji cielaków i mleka przekroczyła pewnej zimowej nocy granicę życia, weszła do domu.
– Chcesz kawy?
Teresa w nowej, czerwonej zapasce stała w jasnej kuchni, bardziej pozorując poranną krzątaninę, niż rzeczywiście coś gotując. Robiła wokół siebie tyle zamieszania, że postronni mogli uznać ją za wyjątkowo zabieganą i zapracowaną gospodynię.
– Tak, proszę. Idę się umyć i przebrać, zaraz wracam.
Gdy tylko Laura zniknęła w obszernej sieni, Teresa z głośnym westchnieniem opadła na taboret i w bezruchu, z głową opartą na ręce czekała. Nagle usłyszała zbliżające się kroki, więc gwałtownie zerwała się ze stołka, dopadła lodówki, którą bezszelestnie otworzyła i wsuwając do niej głowę, głośno zawołała:
– Z mlekiem?
Laura, która właśnie weszła do kuchni, jak co rano odpowiedziała, że nie, że przecież pije czarną, i podeszła do niewielkiego srebrnego ekspresu, prezentu od rodziców na dwudzieste piąte urodziny. Wcisnęła srebrny okrągły guzik i z lubością obserwowała, jak czarny płyn napełnia filiżankę. Aromat świeżo parzonej kawy przyjemnie drażnił powonienie i powodował, że poranek wydawał się bardziej słoneczny i pogodny.
– Chcesz też?
– A jak już robisz, to może też się napiję.
Teresa postawiła na stole biało-zielony kartonik z dwuprocentowym mlekiem i schylając się nisko, wyciągnęła ze starego, pękatego kredensu puszkę z ciastkami. Z puszki tu i ówdzie odpadł błyszczący lakier, miała też widoczne wgniecenie na boku, po tym jak któregoś dnia wysunęła się Laurze z rąk i z łoskotem upadła na kuchenne kafle. Mimo prób pozbycia się jej i zastąpienia nową, ładniejszą, królowała w szafce, przywodząc wspomnienie jakiejś ciotki, której Laura nie kojarzyła, a która pojawiła się niespodziewanie na podwórku lata temu w strugach wiosennego deszczu, z puszką ciastek w jednej ręce i bukietem róż w drugiej, by odbyć cichą, sekretną rozmowę z matką w zamkniętym pokoju stołowym.
Zasiadły w milczeniu i wpatrzone w pola za kuchennym oknem sączyły kawę, objadając się herbatnikami.
– O której wrócisz?
– Jak zwykle, koło siódmej, a dlaczego pytasz?
– Nic, nic, tylko tak. Wiesz, naprawdę zaczęłam się bać.
– Daj spokój, przecież zawsze coś się dzieje, nie ma co przesadzać.
– No, niby tak, ale uważaj na siebie.
– Jasne. Przynieść coś ze sklepu? Wczoraj kupiłam kawę, warzywa są jeszcze w lodówce…
– Nie, wszystko mamy. A powiedz, ten Włoch, co się tak kręci koło sklepu, to normalny jakiś czy raczej nie?
– Mamo! Normalny, a jaki ma być?! I nie kręci się koło sklepu, tylko zakupy robi. Ma bardzo miłą dziewczynę.
– A!
Teresa mimo woli głośno westchnęła, a Laura uświadomiła sobie, że była to z jej strony kolejna bezowocna próba podsunięcia jej kawalera, którym mogłaby się zainteresować. Zdawała sobie sprawę, że coraz starszym rodzicom jeszcze bardziej niż jej zależy na tym, by miała partnera. Ona by miała kogoś do kochania i przytulania, a im by pomógł w gospodarstwie. Tak czy siak, spoglądając po nielicznych, częściowo już zajętych, częściowo uzależnionych od alkoholu kawalerów z Koniuszek i okolic, raczej nie miała co liczyć na spełnienie marzenia o założeniu rodziny. Za to doskonale wiedziała, że zaawansowany wiek rodziców i ich coraz większe niedołęstwo będą stanowić dla niej coraz większą przeszkodę w wyrwaniu się z tej dziury.
Zła na matkę pożegnała się krótko, wzięła płócienną torbę na zakupy, niewielką zieloną torebkę, z której wygrzebała kluczyk do czerwonej, niemal pełnoletniej pandy, i wyszła z domu. Słońce świecące coraz mocniej piekło odsłonięty kark i sprawiało, że miała jeszcze gorszy nastrój. Otworzyła okna w pozbawionym klimatyzacji samochodzie i powoli wykulała się na powiatową drogę prowadzącą na obrzeża Wsiowa, gdzie znajdował się sklep, który miała otworzyć za piętnaście minut.
Zaparkowała jak zwykle na tyłach składziku z napojami, obeszła budynek i pochyliła się nad obleśną kratą powleczoną tyloma warstwami różnokolorowej farby, że jeszcze ze dwa malowania, a zmieni się w gładką płaszczyznę pseudodrzwi, i bezwiednie się rozglądając, wsunęła klucz w kłódkę. Odsunęła z piskiem metalową konstrukcję, której zawiasy już przed laty zaczęły się wysuwać z popękanego muru, sforsowała kolejne drzwi i wreszcie weszła do mrocznego, dusznego pomieszczenia pachnącego kurzem, środkami chemicznymi i czymś jeszcze, co w pierwszej chwili trudno było zidentyfikować, a co po intensywnych poszukiwaniach okazało się wepchniętym za makarony otwartym opakowaniem psujących się parówek.
Nim zaczął się dzień pracy, już miała go dość.
Pierwszy klient pojawił się zaraz po otwarciu. Nieznajomy starszy, siwy mężczyzna, najprawdopodobniej jeden z mieszczuchów wynajmujących domki letniskowe w lesie nad jeziorem. Kupił dwanaście bułek, masło, wędlinę, zgrzewkę piwa i dwie paczki papierosów. Był miły i uprzejmy, jednak o nic jej nie zagadnął ani nie zapytał. W zasadzie sama nie wiedziała, na co liczyła, ale zdecydowanie pożądała nowinek ze świata, nawet jeśli miały wymiar nieistotnych plotek.
Zabrała się do metkowania makaronów z wczorajszej dostawy, potem poukładała konserwy na regale w najciemniejszym kącie sklepu i gdy już miała zacząć spisywać kolejne zamówienie, do środka wpadła Kaśka od Szymańskich.
– Słyszałaś, co się wczoraj we wsi wyrabiało? Ten chleb to dzisiejszy?
– Nie, wczorajszy. Mama coś tam mówiła, ale wiesz, jak to ona, więcej panikuje, niż to wszystko warte.
– Trudno, daj jeden. Panikuje czy nie, ale od rana policja przyjechała i wszystkich przesłuchiwała. Daj mi jeszcze kilo pomidorów i trzy kilo ziemniaków, tylko tych większych.
Laura odwróciła się od klientki i nieśpiesznie wybierała ze stojących pod ścianą zielonych plastikowych skrzynek najładniejsze warzywa, ciekawa, co też sąsiadka ma do powiedzenia, a ta trajkotała