Głód. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 12
Ed nerwowo podrapał się po głowie.
– Co więc teraz będzie? Co na to wszystko Benson?
– Ciągle pracuje, jednak bez większych efektów. Przesłał nawet próbki do laboratoriów federalnych. Tymczasem George Pułaski stara się zorganizować nadzwyczajne spotkanie wszystkich farmerów uprawiających w tym stanie pszenicę. Najprawdopodobniej odbędzie się ono w Kansas City w czwartek wieczorem.
– No dobrze – powiedział Ed. – Czy Benson udzielił może jakichkolwiek wskazówek, jak do tej zarazy podchodzić, przynajmniej tymczasowo? Mam na myśli spryskiwanie siarką czy coś w tym rodzaju…
– Poradził, żeby na razie tego nie ruszać. To nie jest rdza zbożowa, to nie jest żaden grzyb. Nie wiadomo, czy wobec środków chemicznych nie zareaguje przeciwnie do naszych zamierzeń.
Ed odłożył słuchawkę. Season, uważnie go obserwująca, odezwała się.
– Znów zrobiłeś minę Arystotelesa kontemplującego popiersie Homera. Co się stało?
– Willard rozmawiał z doktorem Bensonem. Zdaje się, że South Burlington nie jest jedyną farmą, którą dotknęła ta zaraza. To samo dzieje się w całym stanie.
– I zapewne doktor Benson ciągle nie wie, co to jest? – wtrąciła się pani Hardesty.
– Nie, mamo, nie wie. Ale zdaje się, że postępuje zgodnie z twoją cichą radą i przekazał problem dalej. Skontaktował się z laboratoriami federalnymi.
– Cóż… – Pani Hardesty wzruszyła ramionami. – Nie będzie to pierwsza klęska tego rodzaju w Kansas. Tym farmerom od święta często zdarzają się podobne przypadki.
– Mamo, czy rozumiesz, że najprawdopodobniej w całym stanie nie zostanie zebrany ani funt pszenicy? Że South Burlington nie da w tym roku żadnych plonów? A kto wie, jak będzie w roku przyszłym?
– Zboże jest ubezpieczone, prawda? – zapytała pani Hardesty. – Dobrze, że twój ojciec tego nie widzi – westchnęła. – Gdyby żył, z pewnością złoiłby ci skórę.
– Ed nic tu nie zawinił – powiedziała Season.
Starsza pani podniosła głowę jeszcze wyżej; bardziej niż przed chwilą przypominała polującego orła.
– Biedni farmerzy zawsze zwalają winę na wszystko dookoła, nie widzą jej tylko u siebie. Susze, powodzie, wichry, pasożyty – wszystko jest dobrym usprawiedliwieniem.
– Mamo, jeszcze chwila, a zwariuję.
Znów zadzwonił telefon. I znów na linii był Willard.
– Właśnie skończyłem rozmowę z doktorem Bensonem – zwrócił się do Eda. – Powiedział, żebym oglądał dziennik lokalny o drugiej trzydzieści. Zdaje się, że stanowy departament rolnictwa przygotował jakieś oświadczenie.
Ed wyciągnął rękę w kierunku telewizora i wykonał ręką ruch nakazujący Season natychmiast go włączyć. Gdy to zrobiła, zapytał Willarda:
– Czy nie ma żadnych nowych wiadomości z laboratoriów?
– Zupełnie nic. Zdaje się, że mamy do czynienia z klęską, której rozszyfrowanie zajmie naukowcom całe lata.
– Cholera. Bądź pod telefonem – powiedział Ed i odłożył słuchawkę.
Rozpoczął się dziennik. Po głównej wiadomości dnia – szczegółowej relacji o walkach w Iranie – spiker powiedział: „Kłopoty zupełnie innego rodzaju mamy tutaj, na miejscu. Nasi reporterzy ze stanu Kansas i z Północnej Dakoty donoszą, że na polach pszenicy w szybkim tempie rozszerza się jak dotąd niewiadomego pochodzenia pasożyt. Atakuje dojrzałe kłosy i powoduje ich błyskawiczne gnicie. Jak się ocenia, do tej pory zniszczeniu uległy już setki akrów dojrzałej pszenicy. Stanowi i federalni eksperci pracują bez chwili przerwy w celu wykrycia pochodzenia pasożyta i określenia sposobu powstrzymania jego błyskawicznego rozwoju. Niestety, dotąd bez powodzenia. George Pułaski, szef departamentu rolnictwa stanu Kansas, będącego – przypomnijmy – największym producentem pszenicy w kraju, wyraził przekonanie, że pasożyt zostanie powstrzymany, zanim obejmie powierzchnię upraw, która byłaby istotna dla całości zbiorów. Ostrzegł jednak, że wielu farmerów poniesie zapewne straty, które mogą doprowadzić nawet do ich bankructwa.
To było wszystko. Ed jeszcze przez chwilę patrzył w ekran, po czym wyłączył telewizor.
– Chyba się napiję – powiedział cicho.
– Dzięki Bogu, że nie ma z nami twojego ojca – powiedziała pani Hardesty.
– Dzięki ci, Boże – mruknęła Season i pani Hardesty zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem.
ROZDZIAŁ IV
Tego wieczoru po kolacji Ed poszedł na górę, do swojej małej biblioteczki, i zatelefonował do senatora Shearsona Jonesa, do Waszyngtonu. Długo oczekiwał, aż ktoś podniesie słuchawkę po drugiej stronie, ale w końcu usłyszał niecierpliwe:
– Rezydencja senatora Jonesa.
– Chciałbym rozmawiać z senatorem.
– Senator jest nieobecny. Przebywa na Tobago, na wakacjach.
– Zdaje się, że przemawiał w Senacie wczoraj wieczorem w sprawie subsydiowania soi.
– No i co z tego?
– To, że albo ma jakieś magiczne talenty i potrafi przebywać w dwóch miejscach jednocześnie, albo jest jeszcze w Waszyngtonie. Proszę powiedzieć mu, że telefonuje Ed Hardesty, syn Dana Hardesty’ego. Jako hasło proszę mu przekazać: „sto czterdzieści dwa tysiące ton”.
– Czy to jakaś wiadomość? Sto czterdzieści dwa tysiące ton?
– Tak, to jest wiadomość.
Nastąpiła długa pauza, podczas której Ed słyszał przytłumione śmiechy po drugiej stronie słuchawki. Wreszcie, po serii trzasków, ktoś podniósł słuchawkę.
– Jones przy telefonie. – Głos był gruby, basowy. Należał do człowieka, który albo był zmęczony, albo pijany.
– Senatorze Jones, nie zna mnie pan osobiście, ale dobrze znał pan mojego ojca.
– To się zgadza. Ale co to za głupi żart z tymi stu czterdziestoma dwoma tysiącami ton?
– Nie jestem szantażystą, senatorze. Uznałem to po prostu za jedyny sposób, aby zmusić pana do podejścia do telefonu.
– No i podszedłem. Czego chcesz, człowieku?
– Czy słyszał