Głód. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 13
– Z pewnością z nim porozmawiam – odparł Ed. – Wie pan jednak równie dobrze jak ja, że Federalny Program Ubezpieczeniowy pokrywa jedynie koszty zasiewów.
– Cholera, znajdź mi program ubezpieczeniowy, który pokryłby coś więcej! Mógłbyś być Cartierem-Bressonem i brać za każdą wykonaną fotografię po dziesięć tysięcy dolców, ale jeśli jakiś głupek w laboratorium spieprzy ci film przy wywoływaniu, co dostaniesz? Zwrot kosztów filmu! Tak samo jest ze zbożem.
– Zdaję sobie z tego sprawę. Ale skoro zaraza, która spadła na moje pole, rozszerza się tak szybko i jest kompletnie nieznana, pomyślałem, że istniałaby możliwość uzyskania bardziej istotnej pomocy ze strony Departamentu Rolnictwa.
– Nie – powiedział senator Jones.
– Czy jest to odmowa pomocy, czy po prostu przyznanie, że nie ma pan takiej możliwości?
– To jest odmowa pomocy. Do cholery, co wy, farmerzy, sobie myślicie? Macie takie kredyty, gwarantowane ceny, ogólnokrajowe federalne ubezpieczenia… Czego jeszcze wam potrzeba? Pewnie powinienem jeszcze sam zbierać to, co zasiejecie! Może byłbym dobry jako traktorzysta?
– Senatorze, jeśli to paskudztwo będzie się rozszerzało w tym tempie, w jakim rozszerza się do tej pory, w tym roku nie będzie żadnych żniw w całym stanie Kansas.
– No cóż, młody człowieku. Przyjmij to dzielnie, z uśmiechem na ustach. Rolnictwo to ciężki kawałek chleba i straty są na porządku dziennym. Ani ja, ani ty nic na to nie poradzimy.
Ed nabrał powietrza głęboko w płuca.
– Niech pan posłucha, senatorze. Mój ojciec ciężko harował przez całe życie i zostawił po sobie jedną z największych i najwydajniejszych farm w całym stanie Kansas. Przesadzał jednak z wydatkami inwestycyjnymi. Kiedy przejąłem tę farmę, znajdowała się na skraju bankructwa. Oczywiście, uzyskałem niezłe plony w ubiegłym roku, praca szła dobrze dzięki doskonałemu parkowi maszynowemu, ale… Wszelki zysk zżarł kredyt, płace dla ludzi, których jest tu za dużo i do tej pory trzymano ich na farmie tylko siłą tradycji, oraz koszty napraw, remontów, niedokończonych inwestycji i tak dalej…
– Zdajesz sobie sprawę, że łamiesz mi serce?
– A czy pan zdaje sobie sprawę, że kłamałem, mówiąc, iż nie jestem szantażystą?
Senator Jones na chwilę zaniemówił.
– Tak nie rozmawiał nigdy żaden z Hardestych. Twój ojciec był człowiekiem, który zawsze twardo stąpał po ziemi. Oczywiście, spodziewał się pomocy po najlepszych przyjaciołach i rzadko kto mu odmawiał. Jednak nigdy o nic nie skamlał.
– Nie skamlę, senatorze. Ja pana grzecznie proszę. Mój ojciec wyświadczył kiedyś panu przysługę i proszę teraz o rewanż. Ponieważ jeśli ta farma zbankrutuje, co z pewnością nastąpi, jeśli nie uzyskam niczego więcej niż zwykłego odszkodowania z ubezpieczenia federalnego, imię mojego ojca szargane będzie w całym Kansas. A do tego nie zamierzam dopuścić.
– Hm… – westchnął senator.
– Może pan sobie do woli chrząkać i mruczeć – powiedział Ed. – Wiem, że ani trochę nie przypominam panu mojego ojca, ale to dlatego, że po prostu nim nie jestem. On był farmerem, a ja jestem biznesmenem, i to dzięki temu właśnie do dnia dzisiejszego powoli wychodziłem z długów, jakie pozostawił mój ojciec. Mój ojciec był bardzo dobry, jeśli chodzi o prace polowe, ale jeśli chodzi o finanse, zbytnio zawierzał takim ludziom jak pan.
– Panie Hardesty – odezwał się senator z przesadną grzecznością. – Chcę panu powiedzieć, że jest mi bardzo przykro i naprawdę chciałbym panu pomóc. Niestety, w chwili obecnej sen z powiek spędzają mi problemy z soją z Iowa i nawet gdybym chciał, nie jestem w stanie poświęcić czasu pojedynczemu farmerowi z Kansas.
– W porządku. Skoro tak pan stawia sprawę, ja natychmiast przypomnę prasie o skandalu ze zbożem sprzedawanym po zaniżonych cenach.
– Do cholery, za kogo pan się uważa? – warknął senator. – Na wciskaniu mi takich tekstów możesz jedynie stracić, człowieku. Co to za brednie?
– Brednie? – zapytał Ed niewinnym głosem, mimo że cały trząsł się z napięcia. – Jak pan przeczyta o sobie w „Washington Post”, zmieni pan zdanie.
Nastąpiła cisza. Piętnaście, trzydzieści sekund głuchej ciszy w słuchawce. Wreszcie senator Jones odzyskał mowę.
– Zdaje się, że pański problem dotyczy całego stanu Kansas, Ed. Czy dobrze cię zrozumiałem?
– Kansas i Północnej Dakoty. Przynajmniej tak usłyszałem w telewizji.
– No cóż, skoro jest to tak szeroki problem, myślę, że będę mógł nacisnąć na jakąś szerszą pomoc federalną. Myślę, że dam radę wyciągnąć jakieś specjalne, dodatkowe fundusze dla farmerów, których pola zostały zniszczone.
– To już brzmi sensownie.
– Nie mogę niczego obiecać. Muszę podjąć pewne działania zakulisowe, które mogą trochę potrwać, myślę, że to zrozumiesz, Ed. Poza tym uważam, że powinniśmy się spotkać.
– Też tak myślę.
– W porządku. Czy mógłbyś przyjechać do Fall River pod koniec tygodnia? Na weekend? Mam tam chatkę nad jeziorem.
– To jest możliwe.
– A więc zadzwonię do ciebie jutro, może w czwartek, i być może przekażę ci już jakieś pomyślne wiadomości.
– Dobrze.
– Powiem ci coś, Ed. Z pewnością odziedziczyłeś jedną z najważniejszych cech twego ojca.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Jesteś bardzo pewny siebie. A teraz daj mi swój numer telefonu, żebym mógł do ciebie zadzwonić.
W końcu Ed odłożył słuchawkę. Dopiero teraz zauważył, że na bloku papieru leżącym na stoliku obok telefonu nabazgrolił wielkimi literami słowo „rekompensata” i narysował obok niego kłos pszenicy.
Rozparł się w bujanym fotelu i potarł palcami zmęczone oczy. Potem rozejrzał się dookoła, lustrując półki z książkami. W oczy rzucały się potężne tomy: Zarządzanie farmą Gilberta White’a i Wielkie uprawy Waltera Prescotta Webba. Wzrok przyciągała także brązowa statuetka koni ciągnących pług, pochodząca z ubiegłego wieku. W rogu dużego biurka leżały księgi rachunkowe South Burlington za ostatnie pięć lat. Z nich to Ed dowiedział się wszystkiego o sukcesach i porażkach ojca. Studiował te księgi od pierwszego dnia swojego „panowania”.
Usłyszał delikatny odgłos dobiegający zza drzwi i odwrócił się. Po chwili w otwartych drzwiach stanęła jego matka, w białej podomce, z siatką na włosach.
– Mamo – odezwał się. – Myślałem, że już dawno śpisz.
– Słyszałam, jak rozmawiałeś. Przyszłam,