Głód. Graham Masterton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głód - Graham Masterton страница 8
Ujął ją za rękę. Światło odbite od oczka jej wielkiego zaręczynowego pierścionka od Tiffany’ego na chwilę go oślepiło.
– Posłuchaj – odezwał się zachrypniętym głosem. – Możesz wyjechać do Nowego Jorku, kiedy tylko zechcesz. Wsiądź w samolot nawet jutro, jeśli tylko tego chcesz.
– Ed – odparła, powoli potrząsając głową. – Nie o to chodzi. Pragnę Nowego Jorku, ale ciebie także. Sam Nowy Jork mi nie wystarczy. Jestem twoją żoną, tak się składa, że cię kocham, ale składa się też tak, że mam swoje pasje i wymagania, których tutaj, na tej farmie, nie jestem w stanie zaspokoić. Niestety, w tej chwili dwie największe potrzeby mojego życia są tak różne, że nie jestem w stanie zaspokajać ich w tym samym czasie.
Ed wbił wzrok we włochaty różowy dywan.
– Nie wiem, o co więc chodzi – powiedział. – Ani nie chcesz tutaj zostać, ani nie chcesz, żebym sprzedał tę farmę.
– Myślę, że gdybyś sprzedał farmę, doprowadziłoby to do powolnego, nieuchronnego rozbicia naszego małżeństwa. Stopniowo i nieuchronnie popękałyby wszystkie więzy pomiędzy nami.
– Uważasz więc, że wyjazd do Los Angeles na jakiś czas wszystko ułoży?
– Nie wiem. Ale da mi wiele czasu do przemyślenia. Tobie też.
– Wcale nie potrzebuję wiele myśleć – powiedział Ed niepewnie. – Przynajmniej o nas.
Season pochyliła się i pocałowała go; dwukrotnie, bardzo delikatnie i bardzo czule.
– Musimy wiele przemyśleć, oboje. A teraz, gdybym była tobą – powiedziała – poszłabym do kuchni i sprawdziła, co z omletem. Jeśli teraz nie zaczniesz go jeść, niedługo będzie smakował jak ścierka do wycierania szyb.
Ed nie poruszył się jednak. Czuł się zmęczony, jakby osaczony przez problemy, i nie bardzo wiedział, w którą stronę się teraz udać. Zdawał sobie sprawę, że w Nowym Jorku wszystkie decyzje były jakoś łatwiejsze, a on sam o wiele bardziej stanowczy. Na takiej farmie jak South Burlington szybkie, krótkie, stanowcze decyzje nie były wcale spodziewane ani potrzebne. Trzeba było przeczuwać, zgadywać, z której strony nadejdzie wiatr, wierzyć prognozom, że jutro będzie taka, a nie inna pogoda. Życie na farmie pełne było koniecznych kompromisów i teraz, niespodziewanie, konieczność kompromisów zaczęła wkradać się do jego małżeństwa.
Być może Season miała rację. Być może, jeśli zrobi sobie krótkie wakacje w Los Angeles, dobrze wpłynie to na nich oboje. Z drugiej strony, nie było to wcale takie pewne. Może wręcz przeciwnie, ten czas spędzony w takim oddaleniu jeszcze bardziej ich rozdzieli? Może Season, poczuwszy się jak ryba w wodzie pomiędzy tymi wszystkimi typami z Hollywood, prawdziwymi i niedoszłymi gwiazdami filmowymi, uzna po powrocie całe to życie na farmie za jeszcze nudniejsze? Może zacznie uważać Eda za zwykłego, nudnego, poczciwego farmera i nikogo więcej? Kogoś z obrazów A. B. Frosta?
– Idziesz spać? – zapytał.
– Właściwie, mam taki zamiar – odpowiedziała. – Ale nie będę jeszcze spała, jeśli uznasz, że jest coś do roboty.
Potrząsnął głową.
– Wiesz, co powiedziałam Vee? Że życie na farmie w Kansas to nic, tylko nawożenie, oranie, kręcenie się w kółko i pieprzenie się w nocy.
Ed wstał.
– Zaraz do ciebie przyjdę – powiedział. – To długo nie potrwa. Muszę jeszcze zadzwonić do Charliego Warburga?
– Charliego Warburga? Tego od ubezpieczeń?
– Tak.
Zmarszczyła czoło, obserwując, jak Ed zmierza w kierunku drzwi.
– Charlie, zdaje się, zajmuje się wielkimi szkodami, prawda?
– Czymś w tym rodzaju.
– To znaczy, że wszystko, co mi powiedziałeś o chorobie pszenicy, to bardzo poważna sprawa, prawda? Rzeczywiście jest aż tak źle?
– Jeszcze nie wiem, ale nie wykluczam najgorszego.
– Ed… – zaczęła.
Zatrzymał się z ręką na klamce. Season sprawiała wrażenie, że chce powiedzieć coś ważnego, lecz nie potrafi znaleźć odpowiednich słów. Siedziała na łóżku, z rękami skrzyżowanymi na gołych piersiach, i patrzyła na niego wzrokiem, który mógł oznaczać zarówno „przepraszam cię, Ed”, jak i „żałuję, że cię kiedykolwiek spotkałam”, albo w ogóle nic. Ed czekał jeszcze przez chwilę, ale gdy nadal milczała, wyszedł z sypialni i powoli zszedł na dół po schodach.
ROZDZIAŁ III
Było dokładnie piętnaście po szóstej nad ranem następnego poranka, gdy mały helikopter firmy Hughes startował z małego pastwiska, znajdującego się na tyłach zabudowań mieszkalnych South Burlington, kierując się na północny zachód na tle jasnego, bezchmurnego nieba. Wielkie śmigła błyszczały w słońcu, podczas gdy maszyna przelatywała ponad warsztatami; warkot silnika odbijał się echem od zabudowań i wysokich płotów.
Maszynę prowadził Dyson Kane. Był jednym z najbardziej doświadczonych pilotów na farmie. Mały, lekki, siwowłosy, o posturze dżokeja, miał twarz, która nigdy nie zmieniała wyrazu, i oczy, które zdolne były przewiercić dziurę w najtwardszym materiale. Palił wielką fajkę z korzenia wrzośca. Jej cybuch był tak wielki jak filiżanka do kawy.
Ed zajmował miejsce obok Dysona w pierwszym rzędzie, a za nimi siedzieli Willard i Jack. Ciemne obwódki pod oczyma świadczyły, że Jack nie spał zbyt długo ostatniej nocy.
– Leć nad drogą – zawołał Ed do Dysona. – Potem powiem ci, w którym miejscu skręcić.
– Zrobione, Ed – odparł Dyson. – Ty jesteś szefem.
Ed odwrócił się do Jacka i powiedział:
– Przypuszczam, że od wczorajszego wieczoru nie masz żadnych nowych wiadomości?
Jack potrząsnął głową.
– Niestety, Ed. Przeprowadziłem wszystkie możliwe testy. Z pewnością nie jest to śnieć, rdza zbożowa ani żaden rodzaj pleśni, przynajmniej z tych, o jakich do tej pory słyszałem. Nie rezygnuję jednak. W tej chwili trwają dłuższe doświadczenia, pomyślałem bowiem, że ta zaraza związana jest z długotrwałą dżdżystą pogodą, jaką mieliśmy przez ostatnie tygodnie. Trochę potrwa, zanim uzyskam wyniki.
– Czy warto coś na to zrzucać? – zapytał Ed.
– Moglibyśmy