Zaklinacz. Donato Carrisi
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaklinacz - Donato Carrisi страница 23
Mila spotkała się już z czymś takim przy innych okazjach. Teraz prasa uczepi się pewnie tej sprawy i szybko rozprawi się z wszelkimi aspektami życia Bermanna, nie czyniąc żadnych rozróżnień. Jego samobójstwo było równoznaczne z przyznaniem się do winy. Media będą więc upierać się przy własnej wersji. Przypiszą mu rolę potwora bez skrupułów, odwołując się tylko do własnej jednomyślności. Zmiażdżą go z całym okrucieństwem, tak samo, jak zgodnie z przypuszczeniami, on postępował ze swoimi małymi ofiarami, nie dostrzegając ironicznego aspektu takiego zestawienia. Będą wypompowywać litrami krew z całej historii, aby zwiększyć atrakcyjność pierwszych stron gazet. Bez szacunku, nieobiektywnie. A kiedy ktoś pozwoli sobie zwrócić im na to uwagę, schowają się za wygodnym i zawsze aktualnym „prawem do relacjonowania”, aby ukryć swoją chorobliwą skłonność do ohydy.
Wysiadłszy z auta, Mila zaczęła się przeciskać przez mały tłumek reporterów i gapiów, weszła na odgrodzony teren. Szybkim krokiem ruszyła ścieżką do drzwi domu, nie mogąc uniknąć parokrotnego oślepienia błyskami fleszów. Po drodze podchwyciła spojrzenie Gorana stojącego w oknie. Poczuła się absurdalnie winna, że przyjechała z Borisem, a on to zauważył. A potem zrobiło jej się głupio, że pomyślała o czymś takim.
Goran przeniósł uwagę na wnętrze domu. Zaraz potem Mila przekroczyła próg.
Stern i Sarah Rosa, wspomagani przez innych detektywów, pracowali już od dłuższego czasu i kręcili się jak pracowite owady. Wszystko było wywrócone do góry nogami. Agenci badali meble, ściany i miejsca, w których mogły kryć się ślady umożliwiające wyjaśnienie sprawy.
Także tym razem Mila nie mogła wziąć udziału w przeszukaniu. Sarah Rosa warknęła do niej, że może się tylko przypatrywać. Zaczęła się więc rozglądać, trzymając ręce w kieszeniach, żeby nie tłumaczyć się z bandaży na dłoniach.
Jej uwagę przyciągnęły zdjęcia.
Były ich dziesiątki, ustawione na meblach, w eleganckich ramkach z drewna lub srebra. Ukazywały Bermanna i jego żonę w szczęśliwych chwilach ich życia, które teraz wydawało się dalekie, prawie nierealne. Stwierdziła, że dużo podróżowali. Na zdjęciach były widoki ze wszystkich stron świata. Jednak w miarę przechodzenia do nowszych fotografii, ukazujących starsze twarze, prezentowane na nich miny stawały się coraz bardziej nieokreślone. Mila była pewna, że te zdjęcia coś w sobie kryją, ale nie potrafiła powiedzieć co. Wchodząc do tego domu, dziwnie się czuła. Teraz wydawało jej się, że wie dlaczego.
Czyjaś obecność.
Tej krzątaninie agentów przyglądała się też inna obserwatorka. Mila rozpoznała w niej kobietę ze zdjęć. Była to Weronika Bermann, żona domniemanego mordercy. Natychmiast wyczuła, że to osoba wyniosła. Zachowywała pełen godności dystans wobec nieznanych ludzi, którzy dotykali jej rzeczy, nie pytając o pozwolenie, gwałcąc intymność tych przedmiotów, pamiątek, swą nachalną obecnością. Nie wydawała się jednak zrezygnowana, ale przeciwnie, ustępliwa. Zaoferowała współpracę inspektorowi Roche’owi, zapewniając stanowczo, że jej mąż nie ma nic wspólnego z tymi straszliwymi oskarżeniami.
Mila przyglądała się jej jeszcze, gdy, spojrzawszy za siebie, zobaczyła coś, co ją zaskoczyło: ścianę, którą w całości pokrywały zabalsamowane motyle w ramkach za szkłem.
Były wśród nich okazy dziwne i bardzo piękne. Niektóre miały egzotyczne nazwy, umieszczone razem z miejscem pochodzenia na mosiężnej tabliczce. Te najbardziej urokliwe pochodziły z Afryki i z Japonii.
– Są piękne, ponieważ są martwe.
To zdanie wygłosił Goran. Miał na sobie czarny pulower i spodnie z wielbłądziej wełny. Spod swetra wystawał kołnierzyk koszuli. Stanął obok niej, żeby przyjrzeć się ścianie z motylami.
– Patrząc na to, zapominamy o rzeczy najważniejszej i najbardziej oczywistej… Te motyle już nigdy nie polecą.
– Wyglądają nienaturalnie – zgodziła się Mila. – Mimo to mają też wiele uroku…
– Tak śmierć działa na niektóre osoby. Dlatego istnieją seryjni mordercy.
Goran wykonał nieznaczny ruch ręką. To wystarczyło, by wszyscy członkowie zespołu natychmiast zgromadzili się wokół niego. Znak, że chociaż wydawało się, że wszyscy są pochłonięci swoimi zadaniami, w rzeczywistości nadal obserwowali go w oczekiwaniu, że coś powie albo zrobi.
Mila znalazła w tym potwierdzenie, jak wielkie zaufanie pokładają w jego intuicji. To Goran nimi kieruje. Było to bardzo dziwne, ponieważ nie był „gliną”, a policjanci, przynajmniej ci, których znała, zawsze byli przeciwni poddawaniu się władzy cywila. Byłoby bardziej sprawiedliwie, gdyby grupa nazywała się „drużyną Gavili”, a nie „drużyną Roche’a”, który jak zwykle był nieobecny. Pokazałby się tylko wtedy, gdyby pojawił się klasyczny, miażdżący dowód, który ostatecznie przygwoździłby Bermanna.
Stern, Boris i Rosa stanęli wokół doktora, jak zwykle każdy miał swoje miejsce. Mila pozostała nieco z tyłu. Obawiając się, że poczuje się wykluczona, wykluczyła się sama.
Goran zaczął mówić cichym głosem, narzucając ton, w jakim zamierzał przeprowadzić tę rozmowę. Prawdopodobnie nie chciał niepokoić Weroniki Bermann.
– A więc, co już mamy?
Pierwszy odpowiedział Stern, kręcąc głową:
– W domu nie ma niczego znaczącego, co mogłoby połączyć Bermanna z sześcioma dziewczynkami.
– Jego żona chyba o niczym nie wie. Zadałem jej kilka pytań i nie odniosłem wrażenia, żeby kłamała – dodał Boris.
– Nasi ludzie przeszukują ogród z psami wyczuwającymi zwłoki – powiedziała Rosa. – Ale jak dotąd nic.
– Będziemy musieli ustalić, dokąd Bermann udawał się podczas ostatnich sześciu tygodni – rzekł Goran, a wszyscy pokiwali głowami, chociaż wiedzieli, że to prawie niewykonalne.
– Stern, jest coś jeszcze?
– Żadnych dziwnych ruchów pieniędzy w banku. Największy wydatek Bermanna w ostatnim roku wiązał się z leczeniem niepłodności żony, co sporo go kosztowało.
Słuchając wyjaśnień Sterna, Mila zdała sobie sprawę, co wywołało wrażenie, jakie odniosła, gdy wchodziła do domu i oglądała zdjęcia. Nie była to czyjaś obecność, jak pomyślała w pierwszej chwili.
Pomyliła się.
Była to raczej nieobecność.
W tym domu pełnym drogich i bezosobowych mebli, urządzonym dla dwóch osób, które czuły, że są skazane na życie w samotności, wyczuwało się nieobecność dziecka. Dlatego leczenie bezpłodności, o którym wspomniał Stern, wydawało się bezsensowne wobec faktu, że w tym wnętrzu nie wyczuwało się nawet niecierpliwości kogoś, kto oczekuje daru w postaci dziecka.
Stern zakończył swoje wystąpienie pobieżnym przedstawieniem prywatnego życia Bermanna: