Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski страница 35

Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski

Скачать книгу

nie skorzystać. Najlepiej dołączyć ją do pierwotnego planu. Tak, uznał Stone. To może się udać. A przynajmniej: powinno.

      Rozmyślając i przechodząc machinalnie przez korytarze, sale i odnogi, Everett zauważył, że się zgubił, dopiero po jakimś czasie. Pięknie, pomyślał, wyciągając personal i ściągając mapkę z podpiętych pod stację fragmentów Strumienia. Stary, a głupi.

      Okazało się, że miał więcej szczęścia niż rozumu. Mapka wskazywała, że będzie musiał cofnąć się tylko do promenady i skorzystać z windy, by dojść do hal rozrywkowych. Kto wie: może znajdzie nawet Sode’a, Hacksa i tę piersiastą pilotkę?

      Niestety, niespełna minutę później zamiast na Dominique Le Bouclier natknął się na zabójcę.

      Zasłonięta kamuflującym holo, stojąca w przejściu postać wyglądała jak rozedrgany, niewyraźny cień postrzępionych animacji. Strzeliła raz, ale celnie: laserowy, cichy promień trafił Everetta prosto w brzuch.

      Sekretarz krzyknął i cofnął się od wstrząsu – zamontowany pod kombinezonem na polecenie Anabelle Locartus mikrogenerator pola magnetycznego przyjął skupione światło i oddał je w postaci energii, która odbiła się w kierunku napastnika. Trafiona wyładowaniem animacja zatrzęsła się, ale nie zgasła.

      – Nie ruszaj się – usłyszał Stone. Głos był ciężki i zmodulowany, jakby wydobywał się przez komputerowy głośnik. – Zrobię to szybko.

      Ale Everett nie zamierzał czekać. Zerwał się i zaczął biec w kierunku drugiego wyjścia z korytarza. Miał może dwie sekundy i wiedział, że nie zdąży.

      W chwili, gdy był już pewny, że nie uniknie śmierci, otworzyły się drzwi i w przejściu pojawili się ludzie. Sekretarz wepchnął się pomiędzy nich, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia głosy. Przerażenie dodało mu sił i energii: przedarł się do następnego segmentu i biegł teraz niczym sportowiec w kierunku głównej promenady.

      Odprowadzały go krzyki potrącanych przechodniów i jedno, siarczyste przekleństwo niedoszłego mordercy.

      Władza tak jak narkotyk

       Władza to wielka siła

       Rodzi miłość i lęk

       Czasami też zabija

       Obiecuje tak wiele

       W słowa prawdę owija

       Gdy uklękniesz dłoń poda

       Lecz umie też zabijać

      Closterkeller, bardowie okresu ET

      

      Wciąż nie jestem pewny – zastrzegł Młodszy Radca Klanu Naukowego Yberius Matimus. – Jeśli Zjednoczenie się dowie...

      – Nie może – uspokoiła go siedząca naprzeciwko kobieta, z twarzą skrytą pod szerokim kapturem mieniącym się szarawo-fioletową barwą klanowego niekoloru. – Ten program, jak już ci wspominałam, jest tajny i finansowany z zewnętrznego źródła.

      – A znasz to źródło?

      – Nie interesuje mnie ono. – Uśmiechnęła się, nachyliła nad Yberiusem i położyła mu dłoń na kolanie. – Interesuje mnie to, by twoja kariera została umocowana na czymś konkretnym, kochanie. Dlatego zaangażujesz się osobiście w ten projekt. Mam dość plotek o tym, że coś osiągnąłeś tylko dlatego, że chodzisz ze mną do łóżka.

      – Kariera, kariera... oczywiście... – wymamrotał do siebie Matimus. – Ile jeszcze?

      – Około pół błękitnej godziny – powiedziała kobieta, zabierając dłoń i zerkając przez mokrą szybę tepeka. – Tuż za Wierchem.

      – Nie sądzę...

      – Cicho bądź, Yb. – Jej głos stał się nagle zimny i Młodszy Radca umilkł, nerwowo oblizując wargi.

      Choć Matimus zbliżał się do błękitnej pięćdziesiątki, nadal nie potrafił w pełni przeciwstawić się swej kochance. Nie było się czego wstydzić: jej lodowaty ton potrafił ustawić do pionu niejednego oficjela w Zjednoczeniu.

      Tepek leciał nad czarną powierzchnią Karkomy – czwartej planety systemu Thosis, leżącego w IC 1257, gromadzie kulistej znajdującej się praktycznie poza Wypaloną Galaktyką – z drugiej strony jej Jądra: na odległym, galaktycznym południu Obrębu Państwa, w resztkach Ramienia Krzyża. Dokładna lokalizacja Thosis plasowała system jakieś osiemdziesiąt dwa tysiące lat świetlnych od Terry, w konstelacji Wężownika, a więc prawie pięćdziesiąt dziewięć tysięcy lat świetlnych od galaktycznego centrum.

      Ów odległy, zapomniany przez ludzi, Obcych i Maszyny układ nigdy nie został terraformowany, a za czasów Starego Imperium zamieszkiwała go co najwyżej garstka genotransformowanych pracowników Klanu Naukowego. Po dwóch wojnach – Kseno i Maszynowej – o systemie zapomniano. Pamiętano tylko o Bliźnie – jednej z największych dziur głębinowych Wypalonej Galaktyki, ciągnącej się od Thosis aż do leżącej w Ramieniu Węgielnicy gromady kulistej Lynga 7. W ten sposób dawna placówka badawcza stała się tranzytem upstrzonym setką boi lokacyjnych, a także zapomnianym i pustym reliktem Klanu, używanym co najwyżej do skoków w głąb Ramienia Krzyża.

      Albo tak przynajmniej uważało Zjednoczenie.

      – Jest – powiedziała wreszcie zakapturzona kobieta i Matimus uniósł wzrok, by dojrzeć majestatyczny Wierch: najwyższe wzniesienie na Karkomie, którego osmolony szczyt ocierał się o górną granicę toksycznej atmosfery.

      Tepek przyspieszył: na planecie trwała nieustająca burza i chociaż maszyna dawała sobie radę z naładowanym elektrostatyką wichrem, pilot zamierzał jak najszybciej schronić się za masywem.

      Przez moment oglądali czarną, poszarpaną ścianę Wierchu, by skręcić nagle w prawo i niezmiernie powoli okrążyć olbrzymi szczyt w celu dotarcia do jego północnego cienia. Widniał tam ciągnący się kilometrami płaskowyż upstrzony przez rozpękłe skalne sople, bąble i smocze kły stopionego, szklistego żwiru. Tylko na fragmencie owego chaosu powierzchnia była nienaturalnie płaska – idealne miejsce na lądowisko, prowadzące do kopulastych narośli nigdy do końca niezlikwidowanej Medei – bazy naukowej Karkomy.

      – Mam sygnał – zauważył pilot. – Zaraz lądujemy.

      W cieniu Wierchu docierały do nich jedynie resztki szalejącej burzy i Yberius mógł ujrzeć co najwyżej ognie uderzających w ziemię wyładowań, jakby cała powierzchnia planety była naelektryzowana. Kilka błękitnych promieni prześlizgnęło się po tepeku, delikatnie przysmażając jego pole magnetyczne, jednakże prom wyrównał lot i zwalniając, wleciał wprost do obszernego hangaru Medei, pustego, nie licząc może kilku łazików i specjalistycznego sprzętu górniczego. Tajna placówka nie potrzebowała promów – te znajdowały się na fregacie, stacjonującej nad planetą.

      – Czekają – oznajmiła niepotrzebnie kobieta. Matimus zobaczył ich już przez neoszybę:

Скачать книгу