Głębia. Powrót. tom 2. Marcin Podlewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Głębia. Powrót. tom 2 - Marcin Podlewski страница 31
To wszystko nie miało sensu. Po co się tak tłumaczył? Po tym, co mu zrobiła? Niech zdycha! Miał już tego dość.
– Jak sobie chcesz. Żegnaj i niech cię Plaga, pieprzona idiotko! – Wyłączył interkom.
Wstając od konsoli nawigacyjnej, zawahał się jeszcze przez moment. Mógłby przywrócić jej tlen... gdyby się odezwała. Wystarczyło odblokować kanał wentylacyjny... sprzężony niestety z blokadą drzwi. Może by to obszedł? Przez jakieś dwie, trzy sekundy muskał opuszkami palców fragment dotykowego holo z symbolem wentylacji, by przesunąć je wreszcie w stronę klawiaturki i wprowadzić odpowiednie kody. Od tej chwili „Krzywa Czekoladka” była w zasadzie martwa – bez niego nie wystrzeli ani nigdzie nie poleci, nie mówiąc już o dostaniu się gdziekolwiek na jej pokładzie – na przykład do zbrojeniówki.
Dopiero wtedy, jakby otrząsając się z jakiegoś koszmarnego snu, wziął do ręki Jad i odłożył go do jednej z szuflad pod konsolą. Zamiast elektrosztyletu zabrał pistolet laserowy i to z nim ruszył w kierunku śluzy dostępowej.
Tuż przed naciśnięciem przycisku odpowiadającego za otwarcie przejścia poczuł nieprzyjemny dreszcz. Nie chciał zostawiać swojego statku. Otrząsnął się jednak i zaczekał spokojnie na wyregulowanie ciśnień. Kiedy wejście śluzy rozsunęło się przed nim, przeszedł przez niewielki, dostępowy korytarzyk. Z cichym westchnieniem nacisnął kolejny przycisk i przestąpił próg strażnicy.
Stacja była pusta.
Stał w niewielkim łączniku, prowadzącym zapewne do sali głównej z przejściami do poszczególnych serwisów, ale jego interesowały jedynie ładownice. Dojście do systemu powinno znajdować się na lewo – i rzeczywiście, prowadził tam niewielki, przyciasny nieco korytarzyk, którego światła zapaliły się automatycznie po wychwyceniu postaci Tartusa. Dostrzegł tam serię „klocków” – jak je nazywano – czarnych komputerów dostępowych o topornym kształcie, z jednym tylko ekranem dotykowym. Fim doszedł do pierwszego, wybrał opcję pełnego ładowania i przelał jedy za usługę, korzystając z personalowej płytki.
Czy chcesz skorzystać z pomocy technika? – spytał system. Handlarz wzruszył ramionami i wybrał opcję tak, by przeczytać: Technik chwilowo niedostępny. Prosimy o ładowanie ręczne.
Cudownie, pomyślał Fim, wybierając opcję ręcznego podpięcia ładownicy. Można to było zrobić na kilka sposobów – statki mniej zautomatyzowane podpinało się kablem ładownicy w próżni, przeciągając kabel aż do maszynowni. „Krzywa Czekoladka” nie miała tego problemu: z pomocą „klocka” można ją było podpiąć pod rdzeniowe dojście magnetyczne nieopodal śluzy dostępowej. Cała dość skomplikowana operacja zajęła mu kilkanaście minut i dopiero kiedy ją ukończył, system wyświetlił mu pozostały czas do naładowania: trzy błękitne godziny. Niewiele, ale i rdzeń nie był przecież pusty, a jego rezerwa skokowa – nienaruszona.
To chyba wtedy usłyszał ten dźwięk.
Brzmiał jak plaśnięcie czegoś mokrego o posadzkę – odgłos, który rzadko słyszy się na opuszczonych stacjach kosmicznych. Sprzężenie energetyczne, komputerowy terkot czy nawet trzask przepięcia – gdyby coś takiego dotarło do jego uszu, Tartus co najwyżej wzruszyłby ramionami. Ale plaśnięcie brzmiało inaczej. Czyżby dźwięk dobiegał ze skokowca? Fim wyciągnął pistolet, odbezpieczył go i ruszył niepewnie w kierunku łącznika. Jeśli to ta przeklęta Janis...
Łącznik pozostawał jednak cichy i pusty. Handlarz zastygł w bezruchu, nasłuchując i – już w momencie, gdy niemal uwierzył w omamy – odgłos się powtórzył. Tym razem nie miał wątpliwości: dźwięk dobiegał gdzieś z wnętrza stacji.
Ktoś tam był.
Ktoś, kto nie zareagował na jego przybycie pomimo raportu, który strażnica z pewnością wygenerowała do tutejszego Serca, oraz samych odgłosów dokowania.
A teraz ten ktoś się zdradził.
Na co mi to, pomyślał Tartus, zmierzając powoli w głąb stacji. Po pieprzoną Plagę? Trzeba wracać na „Krzywą Czekoladkę”, zablokować przejście przez śluzę i – jeśli zrobi się gorąco – oderwać się od kabli. Najwyżej uszkodzę dojście zewnętrzne. To jeszcze nic takiego, a człapanie tam z pistoletem to zwykły kretynizm. Po co ja to robię?
Nie mógł się jednak powstrzymać. Odgłos już ucichł, ale Fim wciąż dreptał przed siebie, wyszedł z łącznika i przeszedł przez wąski korytarz prowadzący do głównej sali komputerowej. Mijając po drodze kilka odnóg, zerkał trwożliwie do półotwartych pomieszczeń, aż wreszcie przy jednym z nich zobaczył na podłodze plamę.
Mam, co chciałem, stwierdził z ponurą satysfakcją. Czujnik wychwycił handlarza i kolejny fragment korytarza rozbłysł zimnym, ostrym światłem. Czerwona plama widniała na posadzce niczym krwista pieczęć i rozciągała się w kałużę – częściowo zamazany pas hemoglobiny, prowadzący do otwartego wejścia sali komputerowej.
Tartus przeszedł jeszcze dwa, trzy kroki. Pchała go upiorna ciekawość wymieszana z lękiem: musiał zobaczyć to, co było do zobaczenia.
Za otwartymi drzwiami istotnie znajdowała się główna sala komputerowa. Okrągła, z owalnym, konsolowym stołem i doczepionymi do ścian monitorami. Na pierwszy rzut oka widać było, że sprzęt należał do Strażników – wyświetlane grafiki obsługi interfejsu były czarnobiałe, przeplatane słupkami piktogramów i nadmatematyką wyliczeń Promienia.
Ciała – w liczbie trzech – szczupłe i blade, odziane w czarne kombinezony, leżały na zaplamionej krwią posadzce. Tylko jedno z nich tkwiło w nietypowej pozycji. Trup leżał na konsoli – martwego Strażnika pociągnięto w górę na tyle, by genoczytnik mógł zebrać dane ze skóry i źrenicy oka.
Obok zwłok, przy konsoli, siedział Elohim. Drugi z przedstawicieli sekty stał, lekko przekrzywiając głowę i patrząc wprost na Tartusa. Potwornie blada skóra sekciarza zdawała się przezroczysta, a dziwacznie uszyty kombinezon wyglądał na częściowo wpięty w ciało.
– Koniec – oznajmił. Jego towarzysz wstał z fotela i także spojrzał na przerażonego Fima.
– Będę... będę strzelał – wyjąkał handlarz. – Nie zbliżajcie się... słyszycie?!
– Pożądana zgodność uwłacza – powiedział Elohim, który wcześniej siedział przy konsoli. Ten miał w sobie coś kobiecego, choć Tartus nie dostrzegał żadnych konkretnych oznak świadczących o płci. – Cisza – dodał i wycelował w Fima białym drgawnikiem, jedną z ulubionych broni dystansowych sekty.
Urządzenie, oparte na działaniu kwantowego oscylatora harmonicznego, wyglądało jak niegroźna zabawka w kształcie pistoletu, ale handlarz nie dał się zwieść: wiedział świetnie, co potrafią zrobić z ciałem stężone fale drgań. Drugi z członków sekty wyciągnął elohimski sztylet.
– Nie obchodzi mnie, co tu się stało – wychrypiał Tartus. – Chcę tylko naładować statek i spadam stąd, rozumiecie? Rozumiecie, co do was mówię?
Skończył i w tym momencie pierwszy z Elohim strzelił z drgawnika. Emitowane przez broń mikroskopowe cząstki przeszły w kwantową koherencję i nic sobie nie robiąc z niektórych