Królestwo nędzników. Paullina Simons
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo nędzników - Paullina Simons страница 13
– Jakie okropieństwo? – pyta Julian i natychmiast tego żałuje, bo kobieta przygląda mu się podejrzliwie. Chrząka. – To znaczy dlaczego tak długo dom był zamknięty? – Strzela oczami, próbując odczytać datę na gazecie leżącej na sąsiednim stole.
– Skąd wy jesteście, dobry panie, że nie wiecie o straszliwej zarazie, która zniszczyła nasze miasto?
– Z nieznanego lasu – wyjaśnia Julian. – W Walii. W większości ocalonego przed zarazą. – Któregoś dnia spotka prawdziwego Walijczyka i zaraz postawią go pod pręgierzem na Cheapside.
– Myślałam, że przybyliście z drugiego brzegu rzeki? – Zniża głos. – Wiecie, stamtąd przywiało Czarną Śmierć. Z południa.
Julian kiwa głową. Wszyscy to wiedzą – na południowym brzegu wszystko jest gorsze.
– Było okropnie – ciągnie Baronowa. – Śmierć gnała po naszych ulicach tak triumfalnie, że sam król Karol miał dość. Kazał zwinąć dwór i uciekł z miasta! Wtedy wiedzieliśmy, że już po nas. Kiedy porzucił nas nasz król. Rząd jego wysokości nie zbierał się przez rok.
Julian jest pełen współczucia. W 1665 roku zaraza zamieniła Londyn w pustkowie. Ma nadzieję, że teraz jest kilka lat później i najgorsze już minęło. Wciąż próbuje odczytać datę na gazecie. LONDON GAZETTE, czyta. WYDAWANA PRZEZ WŁADZE. Który to rok?
– Nasze niegdyś tętniące życiem miasto obróciło się w cmentarz – opowiada Baronowa. – Wszędzie tylko połacie nieszczęścia. Nic nie działało, bo nikt nie pozostał przy życiu. – Ociera oczy. – Muszę wam wyznać, że zaraza okazała się straszliwa dla interesu!
– W Londynie jest sto trzydzieści parafii – mówi Julian. – Na pewno zostali jacyś mężczyźni. Nadal słychać dzwony.
– O tak, jeszcze częściej niż dawniej, bo teraz biją dla umarłych. Ale psy nie szczekają. Bo też zdechły. Razem ze wszystkimi prawymi i jakże hojnymi dżentelmenami! – Baronowa pociąga nosem.
Wielki Boże, który to rok? Julian mruży oczy i spogląda na „Gazette”, poprawia się na krześle.
– Czy tu napisano lipiec 1666? – pyta i serce mu zamiera.
– Tak – odpowiada powoli Baronowa. – Czemu pytacie?
– Silver Cross przetrwał pożar?
– Jaki pożar?
– Ten, który wybuchł niedaleko Pudding Lane.
– Pudding Lane? Aż tam przy moście, w obrębie murów? Nic o tym nie wiem. Nie zapuszczam się w tamte rejony. W Londynie stale wybuchają pożary. Za dużo świec.
– O tym by pani słyszała – rzuca Julian w zamyśleniu. – Nie uchowa się żaden dom pomiędzy Temple Bar a mostem Londyńskim. Proszę mi wybaczyć, podróżowałem tak długo, że straciłem rachubę czasu. – Może myli się co do roku. Nigdy nie miał pamięci do dat. Paskudna cecha w sytuacji, gdy daty są tak ważne. Cromwell, purytanie, ścięcia, republika, Karol I, Karol II, kiedy wybuchła Chwalebna Rewolucja? Wielki pożar w Londynie wybuchł przed nią czy po niej? Strasznie jest wiedzieć tak niewiele.
– Mamy wtorek. Drugi tydzień lipca. Niedawno skończyliśmy piwny festyn na Święto Męczenników. – Baronowa uśmiecha się. – Interes szedł wspaniale.
– Nie wątpię. – Julian poprawia się na krześle. – Czy mogę dostać niewielką zaliczkę, żeby kupić ubranie godne zarządcy gospody? Powiedziała pani, że potrzebujemy świeżych kwiatów. Może przejdę się na targ. Czy Covent Garden jest otwarty? – Bardzo chce odwiedzić Clerkenwell. Musi zobaczyć, co się stało z życiem, które kiedyś z nią wiódł.
Baronowa przystaje na zaliczkę.
– Zwykle wysyłam na targ Ilberta, ale szczerze mówiąc, zupełnie nie zna się na kwiatach. Zawsze kupuje te najbrzydsze. Kiedy zobaczycie Mallory, przypomnijcie jej, żeby pożyczyła wam jakieś odzienie. I powiedzcie jej, że jest tu Gasper. Tej dziewczynie wszystko trzeba powtarzać trzy razy. – Gasper to chudy jak szkielet cuchnący osobnik w łachmanach, który stoi w rogu przy otwartych drzwiach, otoczony rojem much. Przekrzywia głowę i cały się trzęsie.
Kiedy Julian wchodzi na główne schody, słyszy, jak Baronowa ruga garbatego urwisa.
– Ilbert! – wrzeszczy. – Ile razy mam ci powtarzać, że prawo zabrania myć wnętrzności zarżniętej świni w pobliskiej wodzie!
– Nie tylko ja łamię prawo, pani. Uliczka jest cała śliska od resztek. Ciężko zataszczyć tuszę do mniej pobliskiej wody.
– Na wszystkich świętych, Ilbert, ależ z ciebie głupek! Wiesz, że Scotland Yard jest tuż za rogiem! Jeden z łapsów cię widział. Powiedział mi, że wyrzucałeś popiół prosto na Parliament Street. Rozum ci odebrało, łajdaku? Pałac Whitehall, rezydencja naszego króla, znajduje się tuż obok! Nie możesz stale łamać prawa ustanowionego przez parlament.
– Ale wszyscy z parlamentu nie żyją. Sama pani mówiła.
– Tych kilku, którzy zostali, ukamienuje cię na śmierć, draniu! A ja będę świętować, gdy ten dzień nadejdzie. Ale na razie przestań pyskować i idź zamieść ulicę, jak nakazał komisarz od ulic i dróg. I przestań naciągać obręcze na beczki na chodniku i piłować drewno na ulicy. Nie stać mnie na kolejną grzywnę.
– A gdzie mam piłować drewno, pani? W pałacowych ogrodach?
– Same z tobą utrapienia, Ilbert. Trzeba koniecznie nad tobą popracować. Pozbędą się ciebie razem z popiołem, kurzem i śmieciami, a mnie pozostanie tylko wykrzyknąć: Alleluja.
*
Kwatera Juliana, wciśnięta w róg na pierwszym piętrze, po drugiej stronie domu od jego ulubionego pokoju, jest obszerna i słoneczna. Przez dwa otwarte okna widzi wschodnią część Tamizy, skręcającej ku Blackfriars, w stronę teatru Globe w kolorze łupka, słyszy dzwony setki kościołów. W pokoju stoi łoże z ciężkim baldachimem, misternie rzeźbiony fotel, komoda z orzecha, mały stolik pod oknem, przy którym może jeść lub pisać, szafa, w której może powiesić ubranie, gdy już je zdobędzie, i umywalnia w rogu przy kominku, wyposażona nie tylko w miednicę, ale i wannę z kamiennym paleniskiem. Po upojnym bankiecie zeszłej nocy przydałaby mu się kąpiel. Może dziewczęta mogłyby przyjść i go umyć, co tak uprzejmie proponowały.
Na biurku znajduje pióro i kałamarz. Przypomina sobie zalecenia Deviego, by odliczać dni. Otwiera więc kałamarz, zanurza pióro w atramencie, podciąga rękaw szlafroka i piórem nakłuwa wewnętrzną stronę przedramienia. Wpuszcza kroplę atramentu do ranki. Jeden.
Kiedy się odwraca, dostrzega stojącą cicho w drzwiach dziewczynę z ręcznikami i pościelą w rękach. Z podejrzliwym wyrazem twarzy patrzy na jego przedramię. To Mallory.
– Mogę to wytłumaczyć – mówi Julian, odkładając pióro.
– Nie ma takiej potrzeby, panie. – Ledwo słyszy jej głos.