Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3. Deborah Harkness

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3 - Deborah Harkness страница 33

Księga życia. Trylogia Wszystkich Dusz. Tom 3 - Deborah  Harkness

Скачать книгу

wypadek gdyby ktoś pomyślał, że nowy środek lokomocji i brak na nim sloganów oznaczają zachwianie się w pogaństwie, Matthew kupił Sarah zawieszkę na antenę w kształcie czarownicy. Wiedźma miała rude włosy, spiczasty kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. Nieważne, gdzie Sarah zaparkowała, ktoś zawsze ją kradł, więc Matthew trzymał cały ich zapas w kredensie w przedsionku.

      Poczekałam, aż Matthew zacznie wbijać następny słupek, i wskoczyłam do mini. Zawróciłam i szybko odjechałam. Mój mąż nie posunął się tak daleko, żeby mi zabronić opuszczania farmy bez towarzystwa, a Sarah wiedziała, dokąd jadę. Szczęśliwa, że się wymknęłam, otworzyłam szyberdach, by w drodze do miasteczka napawać się czerwcowym wiatrem.

      Moim pierwszym przystankiem była poczta. Pani Hutchinson z ciekawością zmierzyła wzrokiem wypukłość pod moim T-shirtem, ale nic nie powiedziała. Pozostałymi osobami w urzędzie byli dwaj handlarze antykami i Smitty, nowy najlepszy przyjaciel Matthew ze sklepu z artykułami żelaznymi.

      – Jak się sprawuje młot pana Clairmonta? – zapytał Smitty, stukając plikiem przesyłek reklamowych w daszek baseballówki. – Od wieków żadnego nie sprzedałem. Większość ludzi woli w dzisiejszych czasach kafary.

      – Matthew jest z niego zadowolony. – Większość ludzi to nie mierzące prawie metr dziewięćdziesiąt wampiry, pomyślałam, wyrzucając do kosza ulotkę miejscowego sklepu spożywczego i oferty nowych opon.

      – Trafiła pani dobrą partię – powiedział Smitty, łypiąc na moją obrączkę. – I z miz Bishop też chyba dobrze się dogaduje. – To ostatnie było wypowiedziane tonem podziwu.

      Moje usta drgnęły. Schowałam plik katalogów i rachunków do torby.

      – Proszę na siebie uważać, Smitty.

      – Do widzenia, pani Clairmont. Proszę powiedzieć panu Clairmontowi, żeby mnie zawiadomił, kiedy zdecyduje się co do tego walca do podjazdu.

      – Nie pani Clairmont. Nadal używam… – Zauważyłam minę Smitty’ego. – Och, mniejsza o to.

      Otworzyłam drzwi i usunęłam się na bok, żeby wpuścić dwoje dzieci w pogoni za lizakami, które pani Hutchinson trzymała na ladzie. Zanim wyszłam ze sklepu, usłyszałam, jak Smitty szepcze do kierowniczki poczty:

      – Poznałaś pana Clairmonta, Annie? Miły facet. Już zaczynałem myśleć, że Diana zostanie starą panną jak miz Bishop, jeśli wiesz, co mam na myśli. – Smitty znacząco mrugnął do pani Hutchinson.

      * * *

      Skręciłam na zachód i ruszyłam Route 20 między zielonymi polami i starymi farmami, które kiedyś dostarczały żywność mieszkańcom okolicy. Większość gospodarstw podzielono, a ziemię przeznaczono na inne cele. Powstały na niej szkoły i urzędy, zakład kamieniarski, sklep z wełną w przerobionej stodole.

      Kiedy zatrzymałam się przed supermarketem w pobliskim Hamilton, miejsce było praktycznie opustoszałe. Nawet kiedy trwały zajęcia w college’u, parking zapełniał się najwyżej w połowie.

      Zaparkowałam samochód Sarah na jednym z wielu wolnych miejsc niedaleko drzwi, obok rodzinnego vana, jakie ludzie kupowali, kiedy mieli dzieci. Miał przesuwane drzwi, żeby łatwo było montować foteliki, mnóstwo uchwytów na kubki i beżową wykładzinę, żeby maskować płatki walające się po podłodze. Przed oczami przewinęła mi się moja przyszłość.

      Mały, zwrotny samochodzik Sarah był miłym przypomnieniem, że istnieją inne możliwości, choć Matthew prawdopodobnie upierałby się przy pancernym czołgu, gdy urodzą się bliźnięta. Wymamrotałam kilka słów i druciki anteny przeszły na wylot przez kapelusz czarownicy. Postanowiłam, że na mojej wachcie nikt nie ukradnie maskotki Sarah.

      – Ładny czar wiążący – odezwał się ktoś za moimi plecami. – Nie sądzę, żebym akurat ten znała.

      Odwróciłam się gwałtownie. Kobieta miała około pięćdziesiątki, przedwcześnie posiwiałe włosy do ramion i szmaragdowe oczy. Otaczał ją cichy szum mocy, niezbyt silny, ale solidny. To był wysoka kapłanka covenu z Madison.

      – Dzień dobry, pani Harrison.

      Harrisonowie byli starą rodziną z Hamilton. Przybyli z Connecticut i podobnie jak u Bishopów kobiety zatrzymywały rodowe nazwisko nawet po zamążpójściu. Mąż Vivian, Roger Baker, przybrał po ślubie nazwisko żony, czym zasłużył sobie na miejsce w annałach covenu za gotowość do uhonorowania tradycji i jednocześnie wysłuchiwania drwin ze strony innych mężów.

      – Myślę, że jesteś dostatecznie dorosła, żeby mówić mi Vivian, prawda? – Opuściła wzrok na mój brzuch. – Idziesz na zakupy?

      – Tak. – Żadna czarownica nie mogła okłamać drugiej. W tej sytuacji najlepiej było ograniczać się do krótkich odpowiedzi.

      – Co za zbieg okoliczności. Ja też. – Dwa wózki sklepowe oddzieliły się od pozostałych i wytoczyły z wiaty w naszą stronę.

      – Masz termin w styczniu? – zapytała Vivian, gdy już byłyśmy w środku.

      Omal nie upuściłam papierowej torby z jabłkami wyhodowanymi na pobliskiej farmie.

      – Jeśli donoszę. Spodziewam się bliźniąt.

      – Bliźnięta są nie do opanowania – powiedziała Vivian ze współczuciem. – Zapytaj Abby. – Pomachała do kobiety niosącej dwa kartony jajek.

      – Cześć, Diano. Chyba się nie znamy. – Abby włożyła jeden karton do części wózka przeznaczonej dla najmłodszych i przypięła je pasem. – Kiedy dzieci się urodzą, będziesz musiała wymyślić inny sposób, żeby jajka się nie stłukły. W samochodzie mam cukinię, więc nawet nie myśl o jej kupowaniu.

      – Czy wszyscy w kraju wiedzą, że jestem w ciąży? – spytałam. I o tym, że akurat dzisiaj wybrałam się na zakupy.

      – Tylko czarownice. I wszyscy, którzy rozmawiają ze Smittym. – Obok nas przebiegł czteroletni chłopiec w pasiastej koszulce i masce Spidermana. – Johnie Pratt! Przestań gonić siostrę!

      – Spokojnie. – Przystojny mężczyzna w szortach i szaro-bordowym T-shircie Uniwersytetu Colgate trzymał na rękach wyrywające się dziecko o twarzy umazanej czekoladą i okruszkami ciastek. – Znalazłem Grace w alejce ze słodyczami. Cześć, Diano. Caleb Pratt, mąż Abby. Uczę tutaj. – Mówił swobodnym tonem, ale wokół niego trzaskała energia. Czyżby magia żywiołów?

      Moje pytanie podświetliło delikatne nici, które go otaczały, ale Harrison odwróciła moją uwagę, zanim zdążyłam się upewnić.

      – Caleb jest profesorem na wydziale antropologii – oznajmiła z dumą Vivian. – On i Abby są mile widzianym nabytkiem w naszej społeczności.

      – Miło was poznać – wymamrotałam. Najwyraźniej cały coven robił w czwartek zakupy w Cost Cutter.

      – Tylko kiedy musimy omówić jakieś sprawy – powiedziała Abby, czytając w moich myślach. O ile potrafiłam stwierdzić, miała znacznie mniejszy talent magiczny niż Vivian czy Caleb, ale trochę mocy we krwi. – Spodziewaliśmy się zobaczyć dzisiaj Sarah, ale ona nas unika. Wszystko u niej w porządku?

      – Niezupełnie.

Скачать книгу