Virion 4. Szermierz. Andrzej Ziemiański
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Virion 4. Szermierz - Andrzej Ziemiański страница 18
– Dostałam właśnie przesyłkę od prowincjonalnego prefekta. – Taida bezceremonialnie rozkładała pod śmietnikiem zwoje opatrzone pieczęciami: „Ściśle tajne!”, „Przeznaczone wyłącznie dla pracowników prokuratury”. Oraz najfajniejszy: „Nie otwierać przy świadkach”. Autor dokumentu nie przewidział, że otaczający Taidę i Daazy’ego ludzie są niepiśmienni, więc żeby zachować tajemnicę, wystarczyło nie czytać na głos i powstrzymać się od sylabizowania.
– Jeden to akt własności Luny.
– Stałaś się jej panią?
– Mhm. A ten z pieczęciami to od prefekta osobiście. Postarał się.
– Może pamięta cię z ostatniej wizyty?
– Prawdopodobnie. Przeczytaj sobie.
Daazy szybko przebiegał wzrokiem tekst.
– Ale numer… – Potrząsnął głową.
– No! – Taida również była wstrząśnięta. – No ja pierdolę!
Nie mogli o tym rozmawiać, ale obojgu nie mieściło się w głowie to, co odkrył prefekt. Otóż Zakon prawdopodobnie znał los Luny. Prefekt w związku z oficjalnym aktem kupna niewolnicy osobiście udał się w odwiedziny do właściciela latyfundiów. Nie wtajemniczał go oczywiście, lecz przepytał dyskretnie na parę okoliczności. No i okazało się, że w okresie, kiedy Lunę przypięto już do kieratu, ziemię odwiedzili zakonni. W tym aż trzech czarowników. Oficjalnie tłumaczyli swoje zainteresowanie okolicą „pomiarami z zakresu geomancji”, cokolwiek by to znaczyło. Włazili wszędzie, widzieli każdy kąt, a potem nagle, i to bardzo szybko, stracili całe zainteresowanie, by odjechać bez słowa. Było więc jasne, że sukinsyny odkryły Lunę. W ich interesie byłaby likwidacja czarownicy, nie tyle nawet jako świadka, ale kogoś, kto pomieszał im szyki. Zdali sobie jednak sprawę, że to niepotrzebne. Wiedzieli, że Luna i tak zakończy swoje krótkie życie jako niewolnica, a jej zgonu nikt nigdy nie połączy z Zakonem. No i wszystko byłoby dobrze. Niestety, nie docenili przeciwnika. Stara, doświadczona upiorzyca zwana panią Nikt zniweczyła im ten plan, a cesarstwu dała okropną broń przeciwko Zakonowi. Taida zamierzała pokazać Lunie ten dokument. I jasno dać do zrozumienia, kto tak naprawdę odpowiada za jej los. Bo przecież nie Niki, która połamała jej dłonie. Jeśli już, to Niki była raczej zbawcą, uruchamiając panią Nikt.
– Czy myślisz to samo co ja? – zapytała Taida swojego oficera.
– Nie wiem, co ty myślisz?
Jak to powiedzieć, stojąc wśród plebsu?
– Hm… Odnoszę nadal wrażenie, że „zdarzenia” traktują nas jak sojuszników. Czy to raczej naciągana koncepcja?
– Nie wiem, czy naciągana. Ale ja zaczynam mieć to samo odczucie.
Patrzyli sobie w oczy. No dobra. W tym miejscu już nie powiedzą sobie więcej.
– A twój list? – zmieniła temat.
– Jest od Nabel. Przesyła informację o trzech pozostałych chłopcach, których imiona razem z Virionem podała zakonnym w Mygarth.
– Świetnie! Przekaż je naszemu nadkoledze i niech on uruchomi wszystkie siły prowincjonalnej prefektury. Jak widać, nie pracują tam sami idioci. Niech więc znajdą wszystko na temat wyrostków.
– Giron coś będzie za to chciał.
– Damy coś za to Gironowi. – Uśmiechnęła się, bo praca z kompetentnym i przerażająco skutecznym nadprefektem bardzo przypadła jej do gustu. Zmieniała także zdanie o nim jako o człowieku.
– Dobra. Druga sprawa. Przeszukałem całe archiwum Zamku, żeby znaleźć więcej na temat Biegnących za Snami poza tym, co już wiedzieliśmy, i znalazłem tylko symboliczne dane. Jako że ich działalność nie dotyczy polityki, wywiadu, przekrętów gospodarczych ani spraw wojskowych, dla pracowników naszego resortu są zwykłymi poddanymi. A ich sekciarskie akcje nikogo z naszych nie interesują. Archiwista odesłał mnie do medyków albo do cesarskiej biblioteki.
– To może nie być zły pomysł. Sprawdź, co tam mają w cesarskiej bibliotece.
– Nie no, kur… Kto mi przepustkę wystawi na coś takiego?
– Ja – ucięła. – Co jeszcze?
– U Luny w porządku. Nabel sprawdziła, co się dało, naprawiła, co się dało, i mówi, że będziesz pierwszą w historii świata właścicielką czarownicy.
Taida parsknęła śmiechem.
– To dobrze – odparła po chwili namysłu. – I tak miałam odprawić swoich służących. Są kosztowni, leniwi i pozbawieni jakiejkolwiek inicjatywy. A teraz, kiedy siedzę na Zamku całymi dniami i nocami bez mała, stali się w ogóle nieprzydatni.
– Ach! – Daazy odgadł natychmiast. – Weźmiesz Lunę do siebie? W ich miejsce?
– No pewnie. Będzie mi za darmo sprzątała, gotowała, prała i chodziła na zakupy. A poza tym jest sprawna. Da się jej kij i położy spać przy drzwiach. Żaden złodziej po nocy nie wejdzie.
Zmusiła swojego oficera do śmiechu. Opanował się z trudem.
– Sami wysłaliśmy ją na tę nieszczęsną misję. Dlaczego więc się śmieję?
– Czy w każdym z nas tkwi odrobina sadysty? – odpowiedziała pytaniem Taida.
– Chyba tak. – Machnął ręką. – Ale dobrze, że to czarownica.
– Dlaczego?
– Pewnie gotować nie umie. A tak strzepnie palcami i posiłek pojawi się cudownie.
Znowu zaczęli się śmiać.
Miletta okazała się cudownym miastem, jednym z najbardziej cywilizowanych, jakie spotkali od czasu opuszczenia Luan. Uderzała jedna rzecz. I w cesarstwie, i tutaj miasta były murowane. Imperialna architektura opierała się jednak na kamieniu, a królewska tutaj na cegle. Różnica w bogactwie była więc ogromna. Lecz nikt nie narzekał. W porównaniu z mijanymi dotąd miastami, głównie drewnianymi, to tutaj miało w miarę szerokie ulice, nieco zieleni na nielicznych skwerach i naprawdę pojemne fora. Miało też teatr, o którym mówiła Natrija, królewskie łaźnie i książęcą bibliotekę. Ogrody tak zwanego mniejszego pałacu były dostępne dla wszystkich mieszkańców, a rzeczna przystań stanowiła nie tylko przestrzeń do przeładunku, służyła też jako deptak, gdzie mogli spotykać się znajomi i gdzie odbywały się spotkania kulturalne. Osobliwością Miletty było, że do tych samych celów służył także cmentarz. A główną jej niedogodnością to, że wszystkie karczmy znajdowały się w głębokich piwnicach pod budynkami. Żeby się tam dostać, należało pokonać wiele stromych schodów. Ciekawe więc, jak wyglądał w tym mieście zawód wykidajły. Przecież upitego w sztok albo awanturującego się klienta nie da się z czegoś takiego usunąć zwykłym kopem w dupę. Trzeba go, często obrzyganego, wynieść na górę…
Matriarchini,