Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tajemnica z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 11
Jak u większości zdroworozsądkowych kobiet, niespodziewany prezent, zwłaszcza taki, zasiewa we mnie nieprzyjemne podejrzenie, że może Florian mnie zdradza albo coś nabroił, albo oczekuje czegoś, co przekracza wszelkie granice, na przykład ukrycia kolejnych zbiegów. Szybko jednak sobie uświadamiam, że w jego życiu, tak skupionym na partyzantce i radosnej radiotelegraficznej pasji, nie ma miejsca na takie bzdury jak nowa miłość czy zdrada.
Portret Stefanii, zdjęcie z archiwum prywatnego
Obraz jest ciemny, wyglądam na nim ponuro i starzej niż w rzeczywistości. Jestem tak oszołomiona prezentem, że nie potrafię wykrztusić słowa i wyrazić, że mi się nie podoba. Przyjmuję go z godnością, udając, że się cieszę, a jednocześnie zastanawiam się, ile musiało kosztować jego namalowanie. Uważam taki wydatek za zbędny, ale nie mam odwagi zapytać. Pozostaje mi tylko nadzieja, że Florian otrzymał obraz bezpłatnie w zamian za jakąś przysługę. Często posyłamy różnym ludziom a to jajka, a to ziemniaki. Zdajemy sobie sprawę, że inni mają trudniej niż my, a wojna przede wszystkim jest czasem dzielenia się.
Moja matka jak na złość wpada w euforię, co tylko dowodzi, że wypadłam na portrecie szczególnie szpetnie.
– Piękny portret, piękny! – zachwyca się egzaltowanie. – Dzieci będą miały wspaniałą pamiątkę.
– Wolę, żeby zapamiętały mnie taką, jaka jestem – mówię zawiedziona.
Tymczasem Florian, zamiast szampanem, o którym można tylko pomarzyć, wznosi toast za moje zdrowie lekko zwietrzałym koniakiem klubowym, którego resztkę przechowywał w skrzyni starego zegara stojącego w narożniku pokoju stołowego. Bursztynowy płyn mieni się w świetle pozbawionego kilkunastu szklanych sopli kryształowego żyrandola, który na odchodnym dostaliśmy z pałacu.
Matka z przyjemnością i satysfakcją dostrzega mój brak entuzjazmu, o czym nie omieszkuje głośno wszystkich poinformować. Choć wielokrotnie się nad tym zastanawiałam, nadal nie mogę pojąć, skąd w tej zgorzkniałej kobiecie biorą się tak niezgłębione pokłady złośliwości i egoizmu. Może jej życie nie toczy się wymarzonymi, tęczowymi torami, ale któż z nas może stwierdzić, że jest we właściwym miejscu i czasie? Mimo to większość ludzi potrafi wykrzesać z siebie choćby opary optymizmu i życzliwości.
– Jak zwykle jesteś niezadowolona. Która żona może marzyć o takim prezencie od męża?
– Mamo, daj spokój, chyba sama nie wierzysz w to, co mówisz. Wolałabym, żeby wypił ze mną wieczorem herbatę.
– A ja uważam, że to bardzo miło.
– Skoro tak ci się podoba, to możesz go powiesić w swojej sypialni.
– Wiesz, że tam nie ma miejsca na ścianie…
– Jakbyś zdjęła kalendarz albo to zdjęcie kwiatów…
– Ależ moja droga, nie będziesz planowała, co mam mieć w swoim pokoju!
– Skąd, nie miałam takiego zamiaru, po prostu chciałam ci zrobić przyjemność – zdobywam się na lekką uszczypliwość.
Po długiej dyskusji obraz niestety zawisa w pokoju stołowym między dwoma niewielkimi oknami. Dzięki wpadającemu przez nie światłu moja postać na płótnie jest bardziej niewyraźna, co sprawia, że aż tak mnie od niego nie odrzuca, zwyczajnie staram się go nie zauważać.
*
Głowę mam zajętą innymi zmartwieniami, spośród których Sasza wysuwa się na pierwsze miejsce. Nie chcąc wzbudzać podejrzeń, kilka tygodni temu kazałam Wojciechowi, naszemu oddanemu pracownikowi, który robi dla mnie również zakupy, przenieść sporą część drewna z drewutni do stodoły pod pretekstem wysuszenia. Liczyłam na to, że dzięki temu nikogo nie będą dziwić moje częste wyprawy w tym kierunku, a ja przy okazji będę mogła swobodnie podrzucać Saszy jedzenie.
Mój pomysł sprawdzał się przez wiele dni. Zanosiłam mu chleb, ziemniaki, to, co jedliśmy na obiad i kolację. Od czasu do czasu częstowałam go mlekiem albo herbatą owocową. I system ten doskonale by działał przez kolejne miesiące, gdyby nie to, że Saszy w kryjówce potwornie się nudziło. Proponowałam mu książki, ale nie był nimi zainteresowany, myślę, że zwyczajnie nie był biegły w czytaniu. Zresztą zdobycie książek w jego ojczystym języku byłoby wyzwaniem i pewnie rzuciłoby na nas podejrzenie.
Sasza początkowo wychodził z kryjówki późnym wieczorem albo bardzo wczesnym rankiem, gdy wszyscy domownicy spali. Potem jego spacery stały się coraz odważniejsze i coraz dalsze. Snuł się po lesie godzinami, a mnie cierpła skóra. Na nic zdały się tłumaczenia, błagania i prośby. Nie potrafił usiedzieć na miejscu i trudno mi było uwierzyć, że nikt nie dostrzegł, jak paraduje między drzewami w tym swoim za dużym mundurze.
I wreszcie stało się to, co było do przewidzenia, a w co nie chciał wierzyć ani Sasza, ani Florian. Nasz Ukrainiec w pewien środowy poranek przypadkowo napatoczył się na niewielki oddział Niemców, którzy w pobliskiej miejscowości mieli swoją kwaterę. Nie wiem, jak dokładnie wyglądało ich spotkanie, udało nam się tylko dowiedzieć, że po próbie wylegitymowania zaczęli go wypytywać o miejsce pobytu i o to, kto go ukrywa. Muszę przyznać, że Sasza był bardzo honorowy, bo zamiast kłamać i kluczyć, zwyczajnie przystawił sobie pistolet do głowy i strzelił. Zmarł na miejscu, nie wydając swojej kryjówki i nie skazując nas na śmierć.
Niestety sprawy nie potoczyły się do końca po jego myśli, bo kilka dni później podczas nalotu na leśniczówkę gestapo znalazło w stodole jego kurtkę i tak czy inaczej oskarżono nas o ukrywanie zbiega.
6
Po śniadaniu babcia ugotowała kisiel z jakichś czerwonych owoców. Nigdy nie stawała przy garnkach i Ewa podejrzewała, że szczytem jej kulinarnych umiejętności było zmieszanie zimnego soku owocowego z odrobiną cukru i mąki ziemniaczanej i podgrzanie mikstury tak, by nie zrobiły się w niej grudki i by zgęstniała. Nie zawsze jej się to udawało, bo systematyczne mieszanie w garnku ją nudziło.
Kisiel z małymi grudkami białej mąki smakował okropnie, tym bardziej że babcia polała go gęstą śmietanką i Ewie chciało się płakać, gdy musiała zjeść cały kubek. Babcia stała nad nią i wciskała jej go do ust, łyżeczka za łyżeczką, podczas gdy Basia dawno skończyła swoją porcję i zza otwartego okna dobiegał jej śmiech i nawoływanie ich szczeniaka. Ewa czuła, że z każdym kolejnym łykiem jest coraz bliższa wymiotów, a babcia coraz bliższa szału.
– Jak można być takim niejadkiem?
Ewa nie wiedziała, ale po prostu nim była. Polegało to chyba na tym, że nigdy nie była głodna, a do przeżycia wystarczały jej niewielkie porcje ziemniaków i chleba. Oczywiście w opinii dorosłych te pokarmy należało uzupełnić czymś porządnym, czyli w ich mniemaniu warzywami i mięsem. To ostatnie przeżuwała zazwyczaj tak długo, że w jej buzi po prostu rosła sucha kula włókien i tłuszczu, niemożliwa do połknięcia. Czasami