Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 3
Nie było organisty, nikt nie zaśpiewał Ave Maryja, nie miałam ślubnej sukni. Miałam za to mały bukiecik polnych kwiatów, pożyczoną od ciotki bladoróżową letnią sukienkę i wianek z bukszpanu na głowie, ale obecność Maćka, jego zdecydowanie sprawiły, że czułam się wyjątkowo.
Po raz pierwszy poczułam, że do kogoś tak naprawdę należę. W tak odmienny sposób niż do rodziny, do rodziców. Byłam szczęśliwa. Przyjęcie było bardziej niż skromne, choć wszyscy usiłowaliśmy zachować pozory normalności. Ciotka na tę okoliczność zabiła jedną z ostatnich kur i mimo upalnego dnia podała rosół z lanymi kluseczkami. Nie wiedzieć skąd zdobyła całkiem sporą szynkę, białą kiełbaskę i pachnącą majerankiem kaszankę. Potem na stole pojawiły się pierogi z serem, szpinakiem i ostatnimi prawdziwkami z jesiennych zapasów. Wszystko smakowało wybornie, tym bardziej że nieczęsto mieliśmy okazję najeść się do syta. Ukoronowaniem obiadu był tort marchewkowy z migdałowym kremem. Nie wiem, skąd ciotka wzięła słodkie migdały, ale ich aromat pozostanie mi na języku do końca moich dni i zawsze będzie się kojarzył z tą szczególną, szczęśliwą chwilą.
Wiele ambarasu było z tym, gdzie zamieszkamy. Żadna z matek nie chciała spuszczać oka z latorośli i przez chwilę trwała burzliwa dyskusja. W końcu, biorąc pod uwagę metraż domów, ustalono, że Maciek zamieszka z nami, ale codziennie będziemy się meldować u jego matki z informacją, że nic nam nie jest.
W udziale przypadł nam pokoik tuż obok kuchni, który przed wojną zajmowała stara kucharka Chlebowiecka. Gdy wybuchła pierwsza bomba, uciekła za granicę z kompletem naszych rodowych sreber, kierując się w stronę Mińska. Nikt nie mógł pojąć jej decyzji o ucieczce na Wschód. Ona sama najwyraźniej również, bo po kilku miesiącach matka spotkała ją w Łodzi na ulicy. I Chlebowiecka albo jej nie zauważyła, albo udała, że nie widzi. Ze względu na srebra skłanialiśmy się raczej ku tej drugiej opcji.
*
Dlaczego postanowiliśmy choć przez moment być razem? Może przeczuwaliśmy, że wszystko może w każdej chwili mieć swój kres? A może w tych piekielnych czasach zabiegaliśmy o namiastkę normalności? Nie ulegało wątpliwości, że kochaliśmy się ponad miarę.
Nigdy wcześniej nie byłam z mężczyzną i ten pierwszy raz bardzo mnie stresował. Nie wiedziałam, jak to jest, a nie mogłam nikogo zapytać. Musiałam zdać się na intuicję, a to nie było proste. Przepełniały mnie wstyd i niepewność, tym większe, że w naszym domu nikt nie wypowiadał słowa „seks”, nie wspominając już o zdradzaniu, co się dzieje w małżeńskiej alkowie.
Maciek stanął na wysokości zadania. Nie ponaglał mnie, za to dał mi poczucie bezpieczeństwa i sprawił, że czułam się wyjątkowo. W jego ramionach taka byłam.
Nie było mowy o miesiącu miodowym. Każdy musiał się zająć swoimi obowiązkami. Maciek ruszył w las, ja zostałam w gospodarstwie, żeby pomagać ciotce. W domu robiło się coraz ciaśniej i coraz trudniej było całe towarzystwo wyżywić. Dwoiłyśmy się i troiłyśmy, by zapewnić rodzinie byt. Zbierałyśmy każdy wydany przez ogród owoc, suszyłyśmy lub zaprawiałyśmy, niecierpliwie czekając na plony jesieni. Ciotka wyprzedawała się ze swoich skarbów: skromnej biżuterii, kilku poślednich obrazów i kolekcji starodruków. Kończyły się zapasy w spiżarni. Ziemniaki, jabłka, których skórka pomarszczyła się niczym twarz smutnej staruszki, grzyby i resztki warzyw w kopcu. Zresztą z obawy przed kradzieżą warzywa od kilku tygodni zalegały w kątach piwniczki. Widmo głodu stawało się coraz bardziej realne, a mimo to robiliśmy wszystko, by pomagać sobie nawzajem i tym, którzy mieli mniej. Wychodziliśmy z założenia, że nam i tak jest zdecydowanie łatwiej niż tym w murach miast, i dlatego wraz z sąsiadami odmawialiśmy sobie wielu rzeczy, żeby wysyłać je do Łodzi. Wydawało nam się, że najcenniejsze jest mięso, bez którego my możemy się obyć.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak żyją ludzie w miastach, bez ogrodów i możliwości wyhodowania czegokolwiek: warzyw czy owoców, bez choćby kury czy kozy. Choć musiałam uczciwie przyznać, że Łódź zmieniła oblicze i na skwerach wyrosły zagony cebuli i marchewki[5]. Było to jednak niczym w obliczu możliwości, jakie dawała wieś.
Wszystkim żyło się coraz ciężej, mimo to dziś Maciek i ja pojechaliśmy z niewielką tekturową walizką do Łodzi. Nasze zadanie było banalnie proste, a zarazem śmiertelnie niebezpieczne. Wymagało też szczególnej logistyki. Mieliśmy dostarczyć do getta kilka suszonych kiełbas z upolowanego przez leśniczego dzika. W sumie było to dobre sześć kilogramów mięsa, w dodatku niezwykle aromatycznego, co mogło stanowić problem. Przerzucenie go do getta było nielegalne, tak samo jak handlowanie nim w mieście. Dlatego każda taka wyprawa była skrupulatnie planowana, a kiełbasa zawijana w gazety i szmatki, tak by możliwie najmniej było ją czuć. Co było szczególnie ważne, gdy mijało się Hundestaffel, czyli patrol z psami. Te skurczybyki nigdy nie przepuszczały okazji, żeby się nażreć, a wyczuwając mięso, stawały się nerwowe, co zwracało uwagę „czarnych”, jak ich z ciotką nazywałyśmy.
– Pamiętajcie. Musicie uważać.
Po raz pierwszy taką podróż miałam odbyć z mężem. Byłam podekscytowana, tym bardziej że tym razem to ja miałam być przewodnikiem, to ja wiedziałam więcej. Lepiej znałam miasto, łatwiej było mi się po nim poruszać. Byłam dumna z siebie i wręcz nie mogłam się doczekać chwili, gdy wyruszymy. Plan był prosty. Z Wolskim, naszym sąsiadem, który był wtajemniczony w całą operację i na moje oko od lat bez wzajemności podkochiwał się w ciotce, mieliśmy dotrzeć bryczką do rogatek miasta. Choć Łódź nie ucierpiała mocno w bombardowaniach[6], to i tak co rusz natykałam się na gruzowiska i leje po bombach. Nigdy nie byłam pewna, co się wydarzy i na co trafię. Kiedyś dość swobodnie poruszałam się tramwajami, teraz jednak wolałam ich unikać.
Nie wiem, dlaczego tym razem zaryzykowałam. Może miałam ochotę zaimponować Maciejowi, a może uznałam, że tak będzie szybciej? W każdym razie wsiedliśmy do zatłoczonego tramwaju. Przepchnęliśmy się na przód, żeby cokolwiek widzieć. Tramwaj miał zamalowane farbą szyby, żeby nikt nie widział, co się dzieje w getcie. Ludzie wydawali się spokojni, choć czujnie się rozglądali. Byłam spięta i nerwowa, tym bardziej że Maciek co jakiś czas zadawał pytania w stylu „kto, gdzie i kiedy”. Byłam zła, bo zachowywał się trochę jak uczniak na wycieczce. Był zbyt swobodny, zbyt radosny i miałam wrażenie, że swoim zachowaniem zwraca na nas uwagę. A przecież wtedy należało być przezroczystym. Nieistniejącym. Byle nikt nam się nie przyglądał, nie zastanawiał się, co tu robimy i dlaczego. Nie zapytał o dokumenty. Teraz, po latach, myślę sobie, że w ten nieudolny sposób usiłował rozładować napięcie.
Na pierwszym przystanku wsiadł wysoki, pewny siebie esesman i stanął tak blisko nas, że zaczęłam się obawiać, iż poczuje zapach kiełbasy. Odruchowo przesunęliśmy nieco walizkę, tak że znalazła się w mojej rozdygotanej ręce. Struchlałam. Zaczęłam się pocić i musiałam wyglądać nieszczególnie, bo Maciek niespodziewanie zagaił:
– Myślisz, że kotka okoci się jeszcze w tym tygodniu?
Nie miałam pojęcia, o czym on mówi, przecież nasze dwie kotki jakiś czas temu zaginęły. Nawet się zastanawialiśmy, czy przypadkiem ktoś ich nie złapał i nie wrzucił do gara, ale nikt nie miał odwagi głośno o tym dywagować. Maciek niemal niezauważalnie mrugnął i delikatnie mnie przytulił.
– Nie wiem, może. Dzieciaki się ucieszą. – Pletliśmy trzy