Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 5
– Łapanka!
Przez sekundę staliśmy oszołomieni, niepewni, co począć, dokąd biec. I chyba to nas zgubiło. Maciek rzucił walizkę i mocno pociągnął mnie za sobą, tak że niemal się przewróciłam. Wbiegliśmy do najbliższej ciemnej bramy i ruszyliśmy ku schodom wiodącym w głąb kamienicy. Mieliśmy nadzieję, że ukryjemy się w którymś z mieszkań, przecież ich właściciele musieli widzieć, co się dzieje na ulicy.
Ku naszej rozpaczy wyrosły przed nami odrapane ciemnobrązowe, niemal czarne drzwi z wielkim mosiężnym judaszem pośrodku, przywodzącym na myśl oko groźnego cyklopa. Szarpnęliśmy za klamkę raz i drugi, coraz silniej i bardziej natarczywie, jednak drzwi pozostały zamknięte. Z nadzieją wpatrywaliśmy się w dziurkę zamka, ale ten nawet nie zgrzytnął. Podobnie rzecz się miała z dwojgiem innych drzwi. Były zamknięte na głucho. Pamiętam tylko, że waliłam w nie pięściami, dobijałam się, wrzeszcząc: „otwórzcie, błagam, otwórzcie”. Tłukłam w deski tak, że spuchły mi dłonie, a z naderwanego paznokcia ciekła krew.
Znaleźliśmy się w potrzasku. W niewielkiej sieni kamienicy nie było nawet załamania w murze, za którym można by się skryć. Nie było gdzie się schować ani dokąd uciec. Maciej nie krzyczał i nie histeryzował tak jak ja, ale czułam, że też jest spanikowany. Widziałam to w jego zaciśniętych zębach i drgającej żuchwie. Był blady, a w zasadzie siny.
Nie było drogi ucieczki. Z powrotem na ulicę też nie mieliśmy po co wybiegać. Nie zdążylibyśmy dopaść do innej bramy, znaleźć innej kryjówki. Było na to za późno, na ulicy przed budynkiem pojawili się gestapowcy z psami. Od czasu do czasu słychać było bliskie strzały. Tego się nie da opisać. Mój organizm jakby zawiesił swoje funkcje. Miałam wrażenie, że serce stanęło w pół uderzenia, że przestałam oddychać. Czułam tylko, jak po plecach spływają mi strużki potu. Nie byłam w stanie się poruszyć.
Na ulicy zapanowała jakaś okropna cisza. Jakby przyroda skuliła się w sobie. Ptaki zamilkły, owady się przyczaiły, a drzewa zamarły w zadziwieniu.
Nie potrafię odtworzyć chwili, gdy nas zabierali. Byli brutalni, popychali nas boleśnie kolbami karabinów, tłukli w plecy, nogi, gdzie się dało, i krzyczeli. Cały czas krzyczeli:
– Raus!
– Schnell!
– Raus!
– Hände hoch!
Kątem oka widziałam, jak uderzyli Maćka. Z jego nosa popłynęła krew, która niespiesznie, zahaczywszy o żuchwę, spłynęła na koszulę. Chciałam się do niego przytulić, może rzucić się na gestapowca, ale mój mąż powstrzymał mnie jednym krótkim spojrzeniem. Byłam taka bezradna, taka przerażona.
Z uniesionymi rękami wypchnęli nas przed kamienicę. A po chwili w tłumie obcych, tak samo przerażonych ludzi poprowadzili w nieznanym kierunku. Szczelny kordon gestapowców z psami skutecznie odebrał nam resztki nadziei. Nie sposób było uciec. Nie sposób było się wydostać. Nogi trzęsły mi się tak, że ledwie stawiałam kroki, a uniesione nad głową ręce mrowiły i coraz bardziej ciążyły. W końcu, podobnie jak inni, nieco je opuściłam, splatając palce z tyłu głowy. Przyniosło to niewielką ulgę.
– Chodź, kotku, nie zostawaj z tyłu.
Maciek, bezradny i pokonany, choć nie mógł zrobić nic, nawet w takiej chwili potrafił być czuły i troskliwy. Łzy spływały mi po policzkach i szłam za nim, zastanawiając się, co pomyśli nasza rodzina, gdy nie wrócimy. Bałam się ich strachu, niepokoju i wreszcie paniki równie mocno jak tego, że możemy zaraz zostać rozstrzelani. Przecież nikt nie powiadomi ich o tym, co się stało. Nikt nas tu nie zna. Jesteśmy zupełnie anonimowi w tym obcym mieście.
Domyślałam się, że mama zrobi wszystko, żeby nas odszukać, wydobyć, uwolnić, ale miałam świadomość, że jej wysiłki zapewne na niewiele się zdadzą.
Zagnali nas na pakę ciężarówki i upchnęli tak ciasno, że nie dało się poruszyć. Staliśmy z Maćkiem wtuleni w siebie, co rusz powtarzając, że będzie dobrze, uciekniemy.
– Kochanie, przecież wiesz, że nie dam ci zrobić krzywdy.
Kiwnęłam głową. Wtedy po raz pierwszy zwątpiłam jednak w jego słowa. Ale on wydawał się co do tego tak przekonany, że zaczęłam słuchać, pozwalając, by ulotne wizje plątały mi się pod powiekami.
– Nie z takich opresji wychodziliśmy.
– Maciej, tym razem się nie uda.
– Trzeba być dobrej myśli.
– Chyba nie potrafię.
– Pamiętasz, co mówiłaś?
Paplałam mnóstwo rzeczy, bo zawsze byłam okropną gadułą, tak że teraz nie wiedziałam, o co mu chodzi.
– Nie.
– Że trzeba brać, co niesie los. Teraz przyniósł nam to, ale zobaczysz, że kiedyś będziemy się z tego śmiać, opowiadając wnukom kolejną wojenną historię.
Ani Maciej, ani ja nie wiedzieliśmy, jak przeznaczenie z nas zakpi za kilka godzin i że nie da nam wyboru, szansy, cienia możliwości. Że nie pojawi się ów przysłowiowy łut szczęścia.
Jeszcze tego samego dnia, po krótkim pobycie w więzieniu, gdzie spisano nasze dane, zostaliśmy wepchnięci do pociągu i ruszyliśmy na południe. W wagonie niósł się początkowo nieśmiały szept „Oświęcim”, a potem głośny lament zmieszany z żarliwą modlitwą.
Było to dla mnie tak abstrakcyjne, że w zasadzie mogli wieźć mnie dokądkolwiek. Niby coś słyszałam od Maćka o obozach, ale zupełnie nie potrafiłam ich sobie wyobrazić.
*
Tak jak nie da się opowiedzieć szczęścia, tak nie da się opowiedzieć strachu. Wagony, mimo jasnego słońca świecącego wysoko na niebie, jakby spowiła szarość. Gdyby strach i ból mogły się zmaterializować, wypełniłyby pociąg po brzegi, zabierając najmniejszy skrawek przestrzeni.
Potem dowiedziałam się, że mieliśmy szczęście. Do Oświęcimia dotarliśmy zwyczajnym, a nie bydlęcym składem. I to tyle w kwestii szczęścia. Już nigdy więcej nie poznałam jego smaku.
– Maciek, muszę ci coś powiedzieć.
– Niewygodnie ci?
– Nie, to znaczy to też. – Przestępowałam z nogi na nogę. Wstydziłam się tego, co musiałam mu wyznać, i nie bardzo wiedziałam, jak zacząć. Już kilka razy nosiłam się z tym zamiarem, ale jakoś nigdy się nie złożyło. Teraz, świadoma, że mogą nas rozdzielić na nie wiadomo jak długo, uznałam, że nie mogę czekać. Po chwili wahania i układania niedających się złożyć w logiczną całość słów wreszcie stwierdziłam, że najlepiej będzie powiedzieć to prosto z mostu.
– O co chodzi?
– Będziemy mieli dziecko.