Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 7
Teraz los sprawił, że znaleźli się po dwóch stronach wysokiego muru. Z tym że po jednej traciło się nadzieję znacznie szybciej. Nie trzeba było być gorliwym chrześcijaninem, by pomagać tym biednym ludziom. Wystarczyło mieć odrobinę przyzwoitości, aby zaangażować się w pomoc, nawet jeśli samemu narażało się na ogromne ryzyko.
Przedwojenna Łódź była miastem wielu kultur i religii, które doskonale funkcjonowały obok siebie[12]. Ta tolerancja sprawiała, że kościoły, synagogi i cerkwie niemal się do siebie przytulały, a ludzie poszukujący w nich Boga się przyjaźnili. Leszczyńscy nie mogli pojąć, że od części przyjaciół oddzielono ich murem. Przecież gdy Stanisława zachorowała na zapalenie płuc, rebe w bożnicy na Żurawiej 2 modlił się o jej zdrowie, a ona z mężem bywała na ważnych dla nich uroczystościach, weselach, odbierała u nich porody.
Naturalną rzeczą, do której nie sposób jednak było się przyzwyczaić, był codzienny strach. Teraz Stanisława drżała z niepokoju rano, gdy domownicy wychodzili, i wieczorem, gdy zaczynali wracać. Oddychała z ulgą, dopiero gdy wszyscy zasiadali do kolacji, a przy stole nikogo nie brakowało. Najtrudniejsze były wieczory i noce, gdy chłopcy decydowali się zostać poza domem u przyjaciół. Stanisława miała świadomość, że większość z nich to wcale nie zwykli przyjaciele, tylko towarzysze broni, i jej niepokój narastał z każdą nocną godziną, odbierając sen.
Trudno powiedzieć, jak jej się to udawało, ale mimo że doskonale zdawała sobie sprawę z działalności męża i synów, potrafiła opanować emocje i przegonić najczarniejsze myśli. Może dzięki swemu nastawieniu do życia i wrodzonemu optymizmowi zwyczajnie nie brała pod uwagę najgorszego? Żyła nadzieją, że kto jak kto, ale oni przetrwają, przecież tak ufała Bogu i w Nim pokładała nadzieję.
Może dlatego sama tyle pracowała i stale szukała sobie zajęcia, żeby zająć głowę czymś innym? Kiedy nie odbierała porodów, do których zazwyczaj chodziła pieszo, dzierżąc w dłoni wielką brązową torbę, to haftowała, gotowała, sprzątała. Uwielbiała robótki ręczne. Gdy się na nią patrzyło, miało się wrażenie, że wiecznie jest w biegu i w zasadzie nigdy nie śpi. Może dzięki temu mniej myślała albo myślała o czymś innym?
Przemierzając kilometry łódzkich ulic, bo przecież nie wszędzie dojeżdżały tramwaje, miała ze sobą zawsze najlepsze towarzystwo: Jezusa, Maryję i świętych, do których się gorąco modliła. Wielu w tym czasie zwątpiło w istnienie Boga, nie rozumiejąc, jak ktoś, kto ponoć jest ich Ojcem i kocha ponad wszystko, mógł dopuścić do koszmaru wojny. Takiej wojny.
Stanisława przyszła na świat w dość spokojnych czasach 8 maja 1896 roku w Łodzi, w rodzinie Jana i Henryki Zambrzyckich. Jej matka już jako dorosła kobieta zmieniła wiarę, co mogło wskazywać na żydowskie pochodzenie. Było to jednak owiane tajemnicą, lecz i matka, i córka znały jidysz. Później Henryka i Jan, już jako zgodne i kochające się małżeństwo, należeli do trzeciego Zakonu Świętego Franciszka. Prowadzili ciche i skromne życie, aż kiedyś w poszukiwaniu szczęścia i lepszej pracy, gdy Stasia miała dwanaście lat, wyruszyli do krewnych do Rio de Janeiro. Spędzili tam zaledwie dwa lata, podczas których ojciec imał się różnych prac, głównie stolarki. W tym czasie Stasia nauczyła się niemieckiego, który później wielokrotnie uratował jej życie, i hiszpańskiego, który poza śpiewanymi piosenkami nie przydał jej się wcale. I jak to zazwyczaj bywa, także Zambrzyccy przekonali się, że trawa wydawała się bardziej zielona w miejscu, gdzie ich nie było. Nie sposób odpowiedzieć na pytanie, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby zostali na emigracji. Czy Stanisława mogłaby spełnić swoje marzenie? Chodząc ulicami Łodzi, raczej się nad tym nie zastanawiała. Brała życie takie, jakie było, nie dyskutowała z losem.
Wiara niezmiennie dodawała jej energii i otuchy. Dzięki niej, trochę irracjonalnie, nigdy nie doznawała poczucia osamotnienia. Głęboko wierzyła w pomoc niebiańskich sił i pewnie dlatego własne dzieci powierzyła szczególnej boskiej opiece. Była poukładana, zapobiegliwa i opiekuńcza i gdyby tylko mogła, rozłożyłaby nad dziećmi czarodziejski parasol ochronny.
„Gdy byliśmy dziećmi, mama ofiarowała nas Dzieciątku Jezus, każde z nas otrzymało wtedy małą koronkę. Później oddała nas wszystkich pod opiekę Matce Boskiej Niepokalanej, a oprócz tego każdemu z nas wybrała jakiegoś świętego opiekuna. Chcąc przybliżyć nam Niebo, nadawała nam dodatkowo świętych patronów. Brata Bronisława poświęciła św. Józefowi, zobowiązując go do codziennej, choć krótkiej, ale specjalnej modlitwy; uwielbiała św. Józefa, mimo że był taki cichy i milczący. Mnie, Sylwię, poświęciła św. Teresie, do której odnosiła się ze szczególnym nabożeństwem. Brata Stanisława ofiarowała św. Stanisławowi Kostce, silnemu w poszukiwaniu drogi do Boga. Brata Henryka – św. Antoniemu Padewskiemu. Sama w nocy odmawiała jeszcze modlitwy, na które wcześniej zabrakło jej czasu, związane z regułą Trzeciego Zakonu św. Franciszka, do którego należała, bądź z jej nabożeństwem do Serca Pana Jezusa”[13].
Tego strasznego, ponurego dnia to wszystko na nic się zdało. Nie pomogły żarliwe modlitwy i zaklinania. Machina stworzona przez małego, zakompleksionego człowieczka, któremu Niemcy niespodziewanie uwierzyli i który sprawił, że Europa znowu wypalała się w straszliwej wojnie, ruszyła również na Leszczyńskich.
Nad małym drewnianym domkiem przy Wspólnej 3 na Bałutach[14], gdzie rodzina przeprowadziła się po wysiedleniu z dotychczasowego mieszkania na Żurawiej 7[15], rozpostarła się ciemność. I choć dom wyróżniał się pięknymi oknami i prostym dachem, teraz nikt nie chciałby być w nim przypadkowym gościem: gestapowcy, niczym wściekłe, wygłodniałe dobermany, brutalnie wyważyli drzwi i z wrzaskiem wpadli do kuchni.
Dla Leszczyńskich wszystko działo się jakby na zwolnionych obrotach, jakby byli w malignie. To było takie nierzeczywiste, wręcz niemożliwe.
Byli w szoku. W pierwszej chwili patrzyli na Niemców, nie rozumiejąc, co właśnie się dzieje. Stanisława, jak zwykle po odebraniu trudnego porodu, siedziała w swoim ulubionym fotelu, w ramach odpoczynku dziergając na szydełku maleńką czapeczkę dla kolejnego małego podopiecznego, który niebawem przyjdzie na świat. Bronisław zanurzał palce w solniczce, by oprószyć solą pozbawiony skwarek smalec cienko rozsmarowany na pajdzie razowego chleba. Sylwia wypuściła z rąk kubek z gorącą ziołową herbatą, który z hałasem rozbił się na świeżo wymytej podłodze. Brunatna ciecz najspokojniej w świecie rozlewała się po deskach, mocząc buty wystraszonej dziewczyny. Bracia, którzy grali w szachy, zamarli z pionkami w dłoniach.
– Aufstehen!
Wszyscy jak na komendę zerwali się na równe, sztywne nogi. Spoglądali oniemiali to na siebie, to na gestapowców, nie wiedząc, co począć. Panicznie myśleli o ucieczce, ale równie dobrze mogli marzyć o pojawieniu się magicznego tunelu, w którym by zniknęli. Serca waliły im tak, że niemal było słychać nierówne uderzenia, a ciała zlał zimny pot.
Wściekli Niemcy, jak zwykle brutalni, popychając ich kolbami, kazali im stanąć z rękami w górze. Twarzami mieli zwrócić się do ściany, najpewniej po to, by trudniej im było się komunikować. Kolby karabinów boleśnie wbijające się między łopatki wystarczająco zniechęcały do jakiegokolwiek ruchu. Na podłogę z hukiem leciały naczynia, krzesła się przewracały, wkrótce wszędzie walały się skorupy i powyrzucane z szaf rzeczy.
Stanisława była