Dom orchidei. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dom orchidei - Lucinda Riley страница 8
Podnosi pokrywę, posyłając w powietrze drobinki kurzu, które przez chwilę wirują w popołudniowym słońcu.
– Jesteś… jesteś pewien, że mogę? – pytam.
– Ciocia Crawford śpi w drugiej części domu. Na pewno nie usłyszy. No dalej, zagraj coś! – Patrzy na mnie wyczekująco.
Niepewnie muskam palcami klawisze. Są inne; w niczym nie przypominają tych, których dotykałam do tej pory. Jeszcze tego nie wiem, ale wykonano je z najprzedniejszej kości słoniowej, a fortepian, na którym gram, to liczący sto pięćdziesiąt lat bechstein. Delikatnie wystukuję pierwszą nutę. Jej echo rezonuje między strunami, wzmacniając dźwięk.
Kit krzyżuje ramiona. Czeka. Nagle dociera do mnie, że nie mam wyboru. Zaczynam grać Clair de Lune, mój ulubiony utwór, któremu poświęciłam długie godziny ćwiczeń. Kiedy nuty pod moimi palcami nabierają życia, zapominam o Kicie. Daję się ponieść wspaniałym dźwiękom, jakie wydobywa z siebie instrument. Uciekam – jak zawsze – do innego miejsca, daleko, daleko stąd. Słońce całuje moje palce i ogrzewa twarz. Gram tak dobrze jak nigdy dotąd i jestem zaskoczona, gdy palce po raz ostatni dotykają klawiszy, a utwór dobiega końca.
Gdzieś w tle słyszę oklaski i zmuszam się, by powrócić do przestronnego pokoju i Kita, który stoi obok i patrzy na mnie z podziwem.
– Wow! To było niesamowite!
– Dziękuję.
– Jesteś taka młoda. Masz takie małe palce, jak to możliwe, że tak szybko biegają po klawiaturze?
– Nie wiem, po prostu… to robią.
– Wiesz, że mąż cioci, Harry, lord Crawford, był uznanym pianistą?
– Nie… nie miałam pojęcia.
– Cóż, to prawda. To był jego fortepian. Umarł, kiedy byłem dzieckiem, więc nigdy nie słyszałem, jak grał. Możesz zagrać coś innego?
Tym razem wydaje się szczerze rozentuzjazmowany.
– Ja… chyba powinnam już iść.
– Tylko jeden utwór, proszę!
– Dobrze – zgadzam się.
Chwilę później zaczynam grać Rapsodię na temat Paganiniego i po raz kolejny zatracam się w muzyce. Jestem w połowie utworu, kiedy słyszę czyjś krzyk.
– DOŚĆ! Natychmiast przestań!
Robię, co każe głos, i spoglądam w stronę drzwi. Na progu stoi wysoka, chuda kobieta o siwych włosach. Sądząc po wyrazie jej twarzy, jest bardzo zagniewana. Czuję w piersi oszalałe bicie serca.
Kit podchodzi do kobiety.
– Wybacz, ciociu Crawford, to ja poprosiłem Julię, żeby zagrała. Spałaś, więc nie mogłem zapytać cię o pozwolenie. Obudziliśmy cię?
Kobieta wbija w niego spojrzenie zimnych oczu.
– Nie. Nie obudziliście mnie. Ale nie w tym rzecz, Kit. Z pewnością wiesz, że zabraniam komukolwiek grać na tym fortepianie.
– Przepraszam, ciociu Crawford. Nie wiedziałem. Ale Julia jest taka cudowna. Ma dopiero jedenaście lat, a gra jak wytrawna pianistka.
– Dość! – powtarza stanowczo lady Crawford.
Kit zwiesza głowę i daje mi znak, żebym razem z nim wyszła z salonu.
– Jeszcze raz przepraszam – bąka, kiedy przemykam za jego plecami.
Kiedy mijam lady Crawford, kobieta zatrzymuje mnie.
– Jesteś wnuczką Stafforda? – pyta.
Spojrzenie jej zimnych niebieskich oczu zdaje się przewiercać mnie na wylot.
– Tak, lady Crawford.
Jej wzrok łagodnieje i patrząc na nią, mam wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Ale ona tylko kiwa głową i przez chwilę szuka odpowiednich słów.
– Ja… przykro mi z powodu twojej matki.
– Julia przyniosła ci orchideę – wtrąca Kit, wyczuwając napięcie. – To nowa odmiana ze szklarni jej dziadka. Prawda, Julio? – dodaje mi odwagi.
– Tak – odpowiadam. Czuję pod powiekami palące łzy, jednak robię wszystko, żeby się nie rozpłakać. – Mam nadzieję, że się pani spodoba.
Kobieta kiwa głową.
– Na pewno. Powiedz dziadkowi, że bardzo mu dziękuję.
*
Alicia czekała cierpliwie w kolejce po katalog aukcyjny.
– Czy jako dziecko kiedykolwiek byłaś w tym domu? – spytała.
– Tak – odpowiedziała Julia. – Raz.
Alicia wskazała na wysokie sklepienie.
– Dość tandetne te cherubinki, nie sądzisz?
– Zawsze je lubiłam – odparła Julia.
– Zabawny, stary dom – ciągnęła Alicia. Chwilę później wzięła katalog i ruszyła za grupą ludzi przez hol, wzdłuż korytarza, prosto do dużego, wyłożonego dębową boazerią pokoju, w którym można było podziwiać przedmioty wystawione na aukcję. Tam wręczyła katalog siostrze.
– Szkoda, że go sprzedają. Należał do rodziny Crawfordów od ponad trzystu lat – mruknęła pod nosem. – To koniec pewnej epoki. Rozejrzymy się. – Pociągnęła Julię w kierunku eleganckiej, choć pękniętej greckiej urny, której, sądząc po śladach mchu na wewnętrznych ściankach, używano w charakterze donicy. – Może kupimy ojcu coś takiego?
Julia wzruszyła ramionami.
– Może. Ty zdecyduj.
Widząc, że Julia traci zainteresowanie aukcją, Alicia rzuciła poirytowana:
– Może powinnyśmy się rozdzielić. W ten sposób szybciej zorientujemy się, na co zwrócić uwagę. Ty zaczniesz od tej strony, a ja od tamtej i za dziesięć minut spotkamy się przy drzwiach.
Julia skinęła głową i w milczeniu patrzyła, jak Alicia znika w drugim końcu pokoju. Nienawykła do tłumów poczuła się niezręcznie jak ktoś cierpiący na klaustrofobię. Chwilę później podeszła do stołu na kozłach i stojącej za nim kobiety. Tutaj tłum nie był taki gęsty; zresztą i tak nie miała dokąd pójść.
– Te przedmioty nie są wystawione na aukcji – rzuciła kobieta. – To prawdziwe starocia. Może kupić je pani już teraz, są wycenione indywidualnie.
Julia