Dom orchidei. Lucinda Riley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dom orchidei - Lucinda Riley страница 11
– Wpadniesz do nas w przyszłą niedzielę na urodzinowy lunch, prawda? – spytała Alicia.
Julia niechętnie pokiwała głową i wzięła do ręki łyżkę.
– Kochanie, rozumiem, że to niełatwe. Wiem, że duże rodzinne spotkania są ostatnią rzeczą, na jaką masz teraz ochotę, ale wszyscy chcą cię zobaczyć. Zresztą tata byłby niepocieszony, gdybyś się nie pojawiła.
– Przyjadę. Oczywiście, że przyjadę.
– To cudownie. – Alicia zerknęła na zegarek. – Chyba powinnam wracać do mojego domu wariatów. – Mówiąc to, przewróciła oczami, podeszła do Julii i uścisnęła ją za ramię. – Potrzebujesz jeszcze czegoś?
– Nie, dzięki.
– Okay. – Alicia pocałowała siostrę w czubek głowy. – Odezwij się od czasu do czasu i nie wyłączaj komórki. Martwię się o ciebie.
– Mamy tu kiepski zasięg – tłumaczyła się Julia – ale, dobrze, nie będę wyłączała telefonu. – Patrzyła, jak Alicia podchodzi do drzwi. – I dzięki. Dzięki, że zabrałaś mnie do Wharton Park.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Zadzwoń, a zaraz przyjadę. Trzymaj się, Julio. – Drzwi zamknęły się z trzaskiem za Alicią.
Julia poczuła się śpiąca i wyczerpana. Zostawiła na stole talerz stygnącej zupy, weszła po schodach i z rękami na kolanach usiadła na łóżku.
*
Nie chcę czuć się lepiej. Chcę cierpieć, tak jak oni cierpieli. Gdziekolwiek są, przynajmniej są razem; ja zostałam zupełnie sama. Chcę wiedzieć, dlaczego nie odeszłam razem z nimi, ponieważ nie ma mnie ani tu, ani tam. Nie mogę żyć i nie potrafię umrzeć. Wszyscy oczekują ode mnie, że wybiorę życie, ale jeśli to zrobię, będę zmuszona pozwolić im odejść. A nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie teraz…
3
W niedzielę o dwunastej pięćdziesiąt osiem Alicia zgromadziła rodzinę w salonie.
– Lissy, kochanie, napij się trochę wina. – Max wetknął żonie w dłoń kieliszek i pocałował ją w policzek.
– Rose, możesz zostawić tego iPoda! – warknęła Alicia na swoją trzynastoletnią córkę, która, wyraźnie naburmuszona, rozsiadła się na sofie. – I proszę wszystkich, zachowujcie się, jak przystało. – Alicia oparła się o osłonę kominka i pociągnęła głęboki łyk wina.
Kate, śliczna jasnowłosa ośmiolatka, podbiegła do niej.
– Mamusiu, podoba ci się moje ubranie? – spytała.
Alicia dopiero teraz zauważyła jaskrawy różowy top, żółtą spódniczkę w kropki i niebieskie rajstopy. Kate wyglądała jak siedem nieszczęść, ale było już za późno, żeby ją przebrać, bo właśnie podjeżdżał pod dom samochód ojca.
– Dziadek przyjechał! – krzyknął sześcioletni James.
– Chodźmy do niego – pisnął czteroletni Fred, biegnąc do drzwi.
Alicia spojrzała na pozostałe dzieci, które natychmiast ruszyły jego śladem. Ich podniecenie sprawiło, że uśmiechnęła się pod nosem. Dzieciaki niczym rwąca rzeka wylały się przez drzwi i otoczyły samochód.
Chwilę później George Forrester został wciągnięty do salonu przez gromadę wnuków. W wieku sześćdziesięciu pięciu lat wciąż był przystojnym szczupłym mężczyzną z siwiejącą na skroniach czupryną gęstych włosów. Roztaczał wokół siebie aurę władzy i pewności siebie nabytą przez lata przemawiania do publiczności.
George był sławnym botanikiem – profesorem botaniki na Uniwersytecie Wschodniej Anglii – wykładającym często w Królewskim Stowarzyszeniu Ogrodniczym w Kew. Kiedy nie dzielił się swoją wiedzą, podróżował po świecie, poszukując nowych gatunków roślin. To właśnie wówczas – jak sam przyznawał – był najszczęśliwszy.
George często powtarzał córkom, że wszedł do szklarni Wharton Park z nadzieją, że urzecze go osławiona kolekcja orchidei, jednak zamiast tego zakochał się w młodej piękności – przyszłej żonie i matce dwóch jego córek – która opiekowała się kwiatami. Pobrali się zaledwie kilka miesięcy później.
George podszedł do Alicii.
– Witaj, skarbie. Wyglądasz pięknie jak zawsze. Jak się masz?
– W porządku. Wszystkiego najlepszego, tato – szepnęła, tuląc się do niego. – Napijesz się? W lodówce mamy szampana.
– Czemu nie. – Kiedy się uśmiechnął, wokół oczu pojawiła się siateczka drobnych zmarszczek. – Dziwne, że świętujemy fakt, iż jestem o krok bliższy grobu.
– Och, tato! – skarciła go Alicia. – Nie żartuj. Wszystkie moje koleżanki wciąż się w tobie kochają.
– Cóż, dobrze wiedzieć, choć to i tak niczego nie zmienia. Od dziś – zaczął, odwracając się do wnuków – wasz dziadek jest emerytem.
– Co to takiego emeryt? – spytał Fred.
James, dwa lata starszy i mądrzejszy, szturchnął brata w żebra.
– To ktoś stary, głupku.
– Przyniosę szampana – rzucił Max, mrugając porozumiewawczo do Alicii.
– A zatem – George usiadł obok kominka i wyciągnął przed siebie długie nogi – co słychać?
– Jesteśmy zabiegani jak zawsze – westchnęła Alicia. – A co u ciebie?
– To samo – przyznał George. – Choć jestem dość podekscytowany. W ubiegłym tygodniu zadzwonił do mnie kolega z Ameryki, który wykłada na Yale. W maju planuje wyprawę badawczą na Galapagos i chce, żebym wziął w niej udział. To jedyne miejsce, w którym nigdy nie byłem, a które zawsze chciałem zobaczyć. No wiesz, O powstawaniu gatunków Darwina i takie tam. Przy okazji poproszono mnie, żebym wygłosił w Stanach kilka wykładów, tak więc nie będzie mnie przez jakieś trzy miesiące.
– Widzę, że nawet jako emeryt nie zamierzasz zwolnić tempa – rzuciła z uśmiechem Alicia.
Fred usiadł George’owi na kolanie.
– Kupiliśmy ci naprawdę fajny prezent, dziadku. To…
– Zamknij się, Fred. To niespodzianka – warknęła pogardliwie Rose.
Chwilę później w pokoju pojawił się Max z odkorkowanym szampanem, którego rozlał do trzech kieliszków.
– W takim razie na zdrowie. – George podniósł do ust kieliszek szampana. – Za kolejne sześćdziesiąt pięć lat. Czy Julia przyjedzie? –