Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina страница 14

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina

Скачать книгу

miasteczka, matka z trojgiem młodych w budzie, ojciec na koźle, biała koza na postronku za wozem. Wczesnym rankiem dotarli do ślicznej polanki w lesie; Grzegorz wyprzągł konie, rozpalono ognisko, Margosia przyniosła wody z rzeczki, matka gotowała śniadanie, a Froncek zakrzątnął się około Wawrzusia i pierwszej lekcji gimnastyki. Malec wręcz odpowiedział, że nie będzie chodził na rękach, boby się ludzie w Porębie z niego wyśmiali, gdyby odmiennie chodził niż inni.

      – Ja ci też nie kazuję od rana do nocy do góry nogami uganiać, ino cię muszę nauczyć; tatuś tak przykazali.

      – Na co?

      – Co ci ta o to189; kazali i dość. No, szkoda czasu.

      Wziął go wpół za krajkę jedną ręką, obie nóżki w drugą i zaczęła się lekcja.

      – Nie chce… nie bede… cego mnie męcys! – wrzeszczał Wawrzuś.

      Aż tu Grzegorz przyskoczył z batem.

      – A w skórę chcesz? Darmozjadzie jeden! – I zaciął go po gołych nóżkach, aż czerwone pręgi wystąpiły. – Masz robić, co ci każą, a nie, to baty.

      I Wawrzuś robił, co mu kazano, byle nie brać batów. Zgrabniutki, drobny, lekki, tego samego rana zgłębił tajemnicze prawidła równowagi, aż się Grzegorz zdumiał, jakie dziecko pojętne. Biegał na rękach tak swobodnie, jak niejeden i na nogach lepiej nie potrafi. Przy obiedzie dostał pochwałę i kilka słów zachęty do dalszej pracy.

      – Kiej ja wolę do Poręby. Gadaliście, co mnie zawieziecie do tatusia.

      – Jakie też to głupie dziecko, to strach – odparł Grzegorz, niosąc łyżkę do ust – nie widzisz to, że prościuteńko do Poręby jedziemy?

      Roześmiali się wszyscy jakimś niemiłym śmiechem, tylko Grzegorzowa ruszyła ramionami niechętnie.

      – Prościuteńko? – powtórzył Wawrzuś, klaszcząc w rączki. – A daleko jesce?

      – Ha, będzie ze trzy staje190 – odpowiedział Froncek poważnie, a stary dorzucił:

      – E… chyba ze cztery.

      I znowu parsknęli śmiechem.

      – A w którą stronę?

      – O tam, gdzie te brzózki, zakręca się gościniec i już Poręba jak na dłoni.

      Po obiedzie Grzegorz legł odpocząć. Froncek z Margosią poszli szukać grzybów, a Wawrzuś bawił się z kozą, z którą od pierwszej chwili poznania zawarł serdeczną przyjaźń… Słowa Froncka, że za brzózkami już widać Porębę, brzmiały mu wciąż w uszach; coś go gnało w tę stronę…

      „To i cego będę cekał, może długo jesce będą popasać – myślał – a kiedy to tak blisko, to chyba trafię”. – Podszedł do Grzegorzowej i pocałował ją w rękę.

      – A czego chcesz, synku?

      – Przysedłem was pożegnać, ide do domu. Bóg zapłać za wsytko.

      – Co też ty gadasz, dziecko? Co ci się zwiduje? Nie trafisz.

      – Gadali, ze blisko; juz mi ta nie brońcie, muse iść.

      Rzucił się jednym skokiem i gnał jak szalony ku brzózkom; bała się krzyczeć, żeby męża nie zbudzić, biegnąć nie miała siły…

      „Ha, wola boska, niech dziecko umyka – pomyślała – trafi na dobrych ludzi, może go lepszy los czeka niż biedowanie z nami”.

      Nieszczęściem dla Wawrzusia, droga zakręcająca się za brzózkami nie tylko że nie prowadziła do Poręby, ale co gorsza, była drogą do Miechowa, gdzie właśnie zdążali kuglarze.

      Z początku leciał jak na skrzydłach, a ciągle wypatrywał oczy, gdzie ta Poręba, co miała być widna jak na dłoni. Wiele drogi nie uszedł, już musiał zwolnić kroku, a po godzinie siadł pod dziką gruszą przy drodze, odpocząć chwileczkę. Słońce przypiekało, nogi trochę bolały, wyciągnął się w cieniu i usnął.

      Zbudził go ból piekący jak ogień… zerwał się na równe nogi… Stary Grzegorz stał nad nim czerwony ze złości i prał batem gęsto a ostro.

      – Będziesz uciekać? Będziesz? będziesz? będziesz?

      – Ja nie uciekał, ino szedł do domu, do tatusia!

      – Masz za tatusia! Masz za Porębę! Masz!

      Za każdym słowem padał powiązany w węzły powrózek na zgrzebną koszulinę, dziecko zwijało się, kurczyło, drgało…

      – O Jezu… nie będę… nigdy nie będę! – zakrzyczał rozdzierającym głosem.

      – Pamiętaj sobie! Jeszcze jeden raz spróbujesz, to cię tak wytłukę, że krwią spłyniesz, łotrowskie nasienie! No, zbieraj nogi, do budy!

      Od następnego rana rozpoczął Wawrzuś służbę u linoskoczków, ciężkie terminowanie. Musiał chodzić na rękach, magać kozły na odległość i w miejscu, skakać przez drążek wysoko nastawiony, a gdy już nabrał wielkiej wprawy w tym wszystkim, Margosia uczyła go chodzić na linie rozciągniętej tuż ponad ziemią. Rozpinano ją co dzień o pół stopy wyżej, a nauczycielka tłumaczyła bardzo łagodnie, głaskała i całowała, gdy się dobrze udało, a nigdy nie biła. Zrozumiał, że nie trzeba patrzeć na dół, bo się w głowie zawraca, zrozumiał, że stawiając lewą nogę, trzeba się przechylić odrobinę w lewo i nawzajem. Ale bardzo często jeszcze spadał z liny, więc o popisywaniu się tą sztuką nie mogło być mowy. Za to biała koza miała się z pyszna. Przed trzema laty, gdy Froncek był mało co większy od Wawrzusia, a koza ledwie wychodziła z dzieciństwa, wytresowano ją do pewnych ćwiczeń. Kózka myślała, że to figle, i chętnie dokazywała z Fronckiem. Ale dawno już swych sztuk zapomniała i trzeba ją było uczyć na nowo. To jedno było dobre, że nie wiedząc jeszcze, co go czeka, Wawrzuś dzielił się z kozą swoim chlebem, odkradał Grzegorzowej szczypteczki soli i tymi frykasami kupił sobie miłość Beksy na wieki. Gdy więc przyszło, rozpędziwszy się, chwycić kozę za rogi, przewrócić w powietrzu koziołka i stanąć jej równymi nogami na grzbiecie, Beksa nie sprzeciwiała się zbytnio woli swego przyjaciela, zwłaszcza że wspomnienia młodości budziły się w jej pamięci, nastawiała rogaty łeb jak do walki i stała jak wryta, co było ułatwieniem dla Wawrzusia.

      Zdarzyło się już kilka razy, że na przedstawieniach, jakie wędrowni kuglarze dawali po miasteczkach, koza i Wawrzuś podobali się najbardziej. Dzieciak nie wyglądał na swoje lata, drobniutki był i smukły, dlatego też sprawiało na publiczności wielkie wrażenie, gdy taka kruszyna wyskakiwała jak pchła z ziemi na głowę i grzbiet kozy.

      Stary Grzegorz winszował sobie nabytku; chłopiec go prawie nic nie kosztował, a przyczyniał się wiele do pomnożenia zarobku. Dodzierał191 aksamitów i świecideł, z których Froncek wyrósł, jadł jak myszka, a pracował nie mniej od starszych.

      Tylko że ciągle tęsknił za Porębą i choć przy Grzegorzu głośno o tym nie mówił, stary niejeden

Скачать книгу


<p>189</p>

co ci ta o to (gw.) – po co masz wiedzieć, nie pytaj. [przypis edytorski]

<p>190</p>

staja a. staje – jednostka odległości, licząca od ok. 100 do 1000 m. [przypis edytorski]

<p>191</p>

dodzierać – nosić zużyte ubrania. [przypis edytorski]