Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina страница 16
Konik zwirzyniecki
Wesele w Pisarach. – Szedł do Poręby, zaszedł do Krakowa. – Tatar na drewnianym koniu. – Znowu pielgrzym. – Dlaczego św. Wojciech ma dwie głowy? – Ojciec Szymon.
Bór się zaczął ożywiać… rozbudzone ptactwo napełniało powietrze wesołym świergotaniem… poprzez wierzchołki drzew niebo się zaróżowiło na wschodzie.
Wawrzuś zmówił pacierz, uskubnął chleba z darowanej przez poczciwą Grzegorzową ćwiartki i obliczał w duchu, czy można już zleźć z drzewa bez obawy.
„Ee… chyba mnie juz gonić nie będą… pojechali przed siebie, to ja się obrócę z powrotem. Pójdę lasem, ale już ino195 samym krajem, cobym196 drogi z oczu nie stracił. Dy197 mi juz ani pusca nie dziwną; cego bym się miał bać?”
Rozpoczęła się nowa wędrówka, z tą różnicą, że już dziś Wawrzuś zmądrzał o wiele, uważał się za bywalca, bogatego w wielorakie doświadczenie; czuł, że się już lada kogo nie zlęknie ani też nie uwierzy pierwszemu lepszemu, co by go chciał do rodziców odprowadzić. Szedł śmiało, głodu się nie bał, okolica była ludna, gościniec uczęszczany, wszystko wcale inaczej niż przed paru tygodniami w puszczy.
Około południa zaszedł do jakiejś wsi i przybliżył się do pierwszej chałupy, gdzie zobaczył drzwi otwarte i całą rodzinę obiadującą w sieni. Stanął opodal, ale tak, by go dostrzeżono.
– Cóż to za dziecko? – spytał gospodarz.
– Widzi mi się Bartków Pietrek ze Szydła.
– Ale gdzie… zabaczyliście, matusiu, co Pietrek na nóżkę słaby, a ten prościuśki jak świeczka – zawołało któreś z dzieci.
– Najlepiej zapytaj, kiejś ciekawy.
– Hej, chłopak, czego tu chcesz?
– Wody mi dajcie, straśnie mi się pić chce – odpowiedział Wawrzuś, całując gospodynię w rękę.
– A jeść nie? – spytała, ujęta pokornym zachowaniem się dziecka.
– Bóg zapłać, mam jesce kawał chleba, co mi Grzegorzowa dali.
– No, sam chleb to prawie na Wielki Piątek; zjedzże krupniku razem z nami, na zdrowie ci.
Baba podała mu łyżkę, siadł na progu przy jej córeczce i nabrał z miski krupniku uczciwie omaszczonego wędzonką.
– A cóż to za jedna ta Grzegorzowa, co ci dała chleb? – spytał gospodarz.
Wawrzuś nastraszył się. Jak się przyzna, gotowi go wiłom198 oddać, stary zabije na śmierć…
– To moja chrzestna matka; byłem u niej dwa tygodnie.
– A teraz gdzie?
– Wracam do domu, do Poręby.
– Każ199 ta Poręba? daleko? Może aż pod Krakowem?
– Juści ze ta – odrzekł Wawrzuś, rad, że mu się odpowiedź tak sama nasunęła. Nie wiedział, co znaczy Kraków, tego wyrazu, jako żył, jeszcze nie słyszał.
– Takiś malućki, jeszcze pobłądzisz?
– Nijak nie pobłądzę; znam drogę, bom już nieraz do chrzestnej matki chodził. – „E… lepiej umykać dalej – pomyślał – jak zacną rozpytywać, jesce sie z cym wygadam i będzie bieda”.
Wstał, podziękował chłopu i babie, pochwalił Pana Jezusa – i za drzwi.
– Czekaj no, dziecko, czekaj, straszne dale do tej Poręby… ani jutro na południe nie zajdziesz; a jakbyś na nielitościwych trafił, naści sera i szperki200 w szmateczce; opędzisz głód, zanim do matusi zajdziesz. A może ty nie masz matusi?
– Oj mam! A dobra… taka jak wy, a moze jesce lepsa.
Poszedł.
„Ano, tylem się dowiedział, co Poręba daleko, aze pod jakimsi Krakowem, i nie zajdę, az pojutro z południa. Dobre i to; nie będzie mi się snęło iść, kiej wiem pokąd. A ten Kraków, to moze dąb jaki stary abo góra wielka; ale ze o nim w domu nikady201 nie gadali?… Ino cy dobrze idę? Tyle ściezków202 na wsyćkie strony, a gościniec tez się cęsto dzieli. A nuz pobałamucę? Ludzi pytać – źle, nie pytać – jesce gorzej”.
Idzie, idzie, ku zachodowi instynktownie się zwraca, bo wciąż pamięta, że w Porębie słońce do boru i do rzeki zaglądało przed zachodem. Że wschodząc, świeciło ku rzece z drugiej strony, a w południe przeglądało się w wodzie z góry, o tym nie myśli; ku zachodowi dąży. Popasał już ze dwa razy i przespał się z godzinkę, z daleka wieś dostrzega.
„Ot, znowu trza iść między ludzi. Wiecór zapada, może pozwoli kto przespać się kaj na słomie”.
Wszedł w długą, prostą ulicę, po lewej stronie domy drewniane, strzechą kryte, gdzieniegdzie chałupy z chrustu gliną grubo obrzucone; po prawej same stodoły i stajnie.
– Jak się ta wieś nazywa? – spytał chłopca pędzącego gęsi do domu.
– Pisary – odpowiedział pastuszek, machnął prętem i zaśpiewał znaną do dnia dzisiejszego w okolicach Krakowa gęsią pobudkę: „O lala haaa! O lala haaa!”
„Pisary… cóż po nich… ano, trza się kaj zaprosić na noc. Cosi gra… muzyka hucna… o matko… a może to oni?”
Wsunął się do jakiejś nie domkniętej stodoły, przycupnął za drzwiami, strasznie się boi, że wiły skądś wylezą, porwą go i zabiją.
Ściemniło się zupełnie, już by się dawno powinno skończyć przedstawienie, a tu coś gra, gra ciągle. Słychać buczenie grube i pisk niby trąbki; pierwszy strach przeminął, Wawrzuś przysłuchuje się muzyce.
„E… głupi ja, głupi… ady to inse granie, nie nase!”
Noc ciemniusieńka, tak jak wczoraj, można śmiało wyjść z kryjówki, nikt się nie zadziwi, że jakieś dziecko idzie przez wieś. Tedy wyszedł ze stodoły i za słuchem się kieruje ku onemu graniu… Zobaczył chałupę dużą, wesoło ogniem na kominie i kilkoma kagankami oświetloną; z okien bucha światło na równe, duże podwórko… dwóch kobziarzy203 siedzi na przyzbie204 i skoczno przygrywają, a parobcy i dziewki kręcą się, oberka wywijają, do taktu sobie przytupują, a coraz to któraś para staje przed muzyką; chłopak czapki z fantazją poprawia i śpiewa…
195
196
197
198
199
200
201
202
203
204