Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina страница 15

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina

Скачать книгу

tym lepiej, a nie, to i po wsiach pokazywali swe sztuki, bodaj za bochenek chleba albo wiązkę siana dla koni. W ten sposób opłacali sobie koszta wędrówki i snuli się z północy na południe, ze wschodu na zachód. Nierzadko spotykały się dwie lub trzy rodziny linoskoczków; jedni powiadamiali drugich, gdzie warto się zatrzymać i jakim traktem jechać najbezpieczniej, po czym każda buda ruszała w swoją stronę.

      Wawrzuś, nauczony smutnym doświadczeniem, że ucieczka nie jest rzeczą zbyt łatwą, a bat Grzegorza jest rzeczą okropną, pogodził się pozornie z losem i coraz to wspanialsze salto mortale192 urządzał tak z kozą, jak i bez kozy. Ale w nocy, gdy wszyscy w budzie spali twardo, a wóz posuwał się powoli po wybojach i kałużach, ach, wtedy jak ptaszek więziony, co się w klatce trzepoce i skrzydełka sobie o szczeble obija, tak biedny malec spłakiwał się gorzko i snuł dziwaczne plany oswobodzenia.

      Pewnej pochmurnej nocy, gdy wóz toczył się powoli leśną dróżką, co chwila potykając się o grube korzenie lub zapadając w błoto po osie, Grzegorzowa, która w dusznym gorącu zamkniętej budy usnąć nie mogła, usłyszała ciche szlochanie Wawrzusia.

      – Cóż ci to, malućki? – spytała ostrożnie, by nikogo nie zbudzić, przyciągając sienniczek z dzieckiem ku sobie.

      – Nic, biednym jest193 – odpowiedział.

      – Czego biedny? Boli co? – i pogłaskała go po głowie.

      Wiedział, że matce można się przyznać do wszystkiego; ileż to razy słyszał, jak nastawała na męża, by chłopca oddał do jakiego dworu po drodze albo do rzemiosła. Wiedział, że go nie zdradzi, bo zawsze była dobra dla niego. Więc ją objął za szyję i najcichszym szeptem wyjąkał:

      – Chcę do matusi, do Poręby.

      „Robaczkiem się opiekuje. Polnej trawki pilnuje…” – przypomniała się Grzegorzowej pieśń o Boskiej Opatrzności. „Ha, może to wola Pana Jezusa – pomyślała – niech dziecko idzie, gdzie je oczy poniosą, lepszej sposobności jak dziś nie będzie”.

      – A nie boisz się czarnej nocy?

      – Juz niedźwiedź i dzik wedle mnie przełaził, juzem wilkowe ślepie w nocy widział, a nic mi się nie stało… nie boję się nicego, ino coby mnie majster nie przyłapili.

      – Słuchajże; wraź se tę ćwiartkę chleba, co leży na skrzyni, za pazuchę; zmacałeś?

      – Juz.

      – A teraz pełzaj powoli ku schodkom… płachtę odepnij… cicho… któreś się rusza.

      Zatrzymali oddech, czekali, Froncek znów zaczął chrapać, Margosia mruczała coś przez sen.

      – Możesz iść śmiało, śpią twardo; a nie przewróć tam czego.

      – Bóg zapłać; nie pocałujecie mnie na drogę?

      Uściskali się.

      Coś zaszeleściło pomiędzy skrzyniami i tłumokami, trochę świeżego powietrza wpadło do wnętrza przez odpiętą płachtę i więcej nic.

      Dzięki codziennym ćwiczeniom gimnastycznym skok z jadącego wozu zabawką był dla Wawrzusia, zwłaszcza że konie, drzemiąc, stąpały noga za nogą; Grzegorz dla odpędzenia snu szeptał godzinki.

      – Pocekaj, teraz ja mądry, juz mnie drugi raz nie złapies – szepnął, grożąc ściśniętą w kułak rączką niewidzialnemu tyranowi. – Ciemno jak w kominie, schowam się w krzaki, a ty mnie sukaj, póki ci sie nie sprzykrzy.

      Dał susa w las.

      „Nie… po krzakach przysiadał nie będę; zaświecą ze dwie latarnie i gotowi mnie wypatrzyć; albo zwierz będzie przechodził, to mnie zje. Wylezę na drzewo”.

      Ze zwinnością kota czepił się palcami grubej, popękanej kory, nogi pomagały rękom, w minutę już siedział na gałęzi. Pomacał z tej i z owej strony, przekonał się, gdzie drzewo ma najgęściej splątane konary, i ostrożnie, by głową nie uderzyć o gałąź, wspinał się wyżej.

      „O, tu mi będzie w sam raz; tu se ranka docekam”.

      Odpięta z gwoździa płachta przymykająca wóz linoskoczków fruwała, poruszana lekkim wiatrem, i szeleściła, bijąc o półkoszki194. Baczne na każdy odgłos ucho Grzegorza posłyszało ten szmer…

      – Cóż się ta dzieje? – mruknął. – Złamało się co czy oberwało, że tak zbyrka?

      Zatrzymał konie i zsiadł z kozła.

      – Hej… któreż tam płachtę odpięło?

      – Czego chcecie? – odezwał się z głębi zaspany głos Froncka.

      – Gadam, po co płachtę odpinacie. Jeszcze się który tłomok zesunie i wyleci.

      – Anim się ruszał, śpię od wieczora na jednym boku.

      – Może Margośka albo matka?

      Margosia odpowiedziała chrapaniem, a matka udawała, że śpi.

      – Ojoj… tatusiu…

      – No co?

      – Siennik pusty, chłopaka nie ma!

      Grzegorz syknął przez ściśnięte zęby jakąś klątwę w tysiące tysięcy, ale nie tracąc czasu na próżne słowa, natychmiast skrzesał ognia, zaświecił latarnię i Fronckowi kazał zrobić to samo.

      – Chodźmy szukać – rzekł – ty patrz z lewej strony, ja z prawej; nie musiał ubiec daleko; ani trzech pacierzy nie ma, jak szelest posłyszałem.

      Puścili się wzdłuż drogi, licząc, że dziecko dogonią. Gdy ubiegli spory kawał, dopiero im na myśl przyszło, że się mógł schować gdzie bliżej w gęstwinie. Więc wracali już powolutku, przyświecając krok za krokiem, krzak za krzakiem, jednej kępki paproci nie opuścili; przystawali, nadsłuchiwali – nic.

      – Przywiąż no latarnię do żerdki, poświecisz wyżej między drzewa, może się gdzie na które wydrapał.

      – O Jezu! – szepnęło dziecko – prosto na moją sosnę świeci… musi mnie uwidzieć… białą kosulę znać między gałęziami…

      – Cóżeś się tak zapatrzył w jedno miejsce?

      – Zobaczcie sami, coś szarzeje na samej górze…

      – Gdzie, gdzie? Nie widzę…

      Załomotały skrzydła, wystraszony puchacz spuścił się z wierzchołka sąsiedniego drzewa i ciężkim lotem, uciekając od światła, uderzył sobą silnie w twarz Grzegorza. Stary się zachwiał, wyciągnął przed siebie ręce i czepił się Froncka za ramię, a ten zaskoczony znienacka puścił drążek, latarnia upadła i zgasła.

      – Dalibyście spokój szukaniu – odezwała się matka z wozu – chłopak

Скачать книгу


<p>192</p>

salto mortale (wł.: skok śmierci) – skok akrobatyczny z koziołkowaniem na dużej wysokości. [przypis edytorski]

<p>193</p>

biednym jest (gw.) – jestem biedny. [przypis edytorski]

<p>194</p>

półkoszki (daw.) – burty wozu, plecione z wikliny. [przypis edytorski]