PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM. Гийом Мюссо
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM - Гийом Мюссо страница 7
*
Trzymając męża za rękę, Nicole poprowadziła go do łazienki. Odkręciła prysznic i się wycofała. Odurzony intensywnym zapachem szamponu Mark stał prawie pół godziny pod gorącym, odświeżającym strumieniem wody, lejącym się z sufitu niczym ulewa. Ociekający wodą owinął się szczelnie wielkim ręcznikiem i wyszedł na korytarz, zostawiając na wypastowanym parkiecie kałuże wody. Otworzył szafę, która kiedyś była jego, i zobaczył, że wciąż wiszą tam ubrania. Obojętnie spojrzał na garnitury – Armani, Boss, Zegna – ślady po życiu, które nie było już jego życiem, i zadowolił się dżinsami, bluzą z długimi rękawami i grubym swetrem.
Zszedł na dół do Nicole krzątającej się w kuchni.
W kuchni, całej zaaranżowanej w drewnie, szkle i metalu, było dużo przestrzeni. Wzdłuż ściany biegł długi stół, pośrodku zaś stała wyspa z doskonale wyposażoną kuchenką zapraszającą do gotowania. Kiedyś miejsce to było przystanią wesołych rodzinnych śniadań, podwieczorków i romantycznych kolacji. Ale już bardzo dawno nikt nic tu nie ugotował.
– Przygotowałam ci omlet i grzanki – oznajmiła Nicole, wlewając do kubka gorącą kawę.
Mark usiadł przy stole, ale prawie natychmiast zerwał się z miejsca. Ręce mu się trzęsły. Przed jedzeniem musiał się napić alkoholu.
Pod zdumionym spojrzeniem Nicole gorączkowym gestem odkorkował pierwszą butelkę wina, która wpadła mu w ręce, i zachłannie wypił od razu połowę. To go uspokoiło. Zaczął jeść w ciszy.
– Gdzie byłeś, Mark? – ośmieliła się przerwać milczenie Nicole.
– W łazience.
– Pytam, gdzie byłeś przez te dwa lata.
– Pod ziemią.
– Pod ziemią?
– W tunelach metra, w kanałach, w podziemiach, tam gdzie mieszkają bezdomni.
Jego żona ze łzami w oczach potrząsnęła głową, nie rozumiejąc.
– Ale dlaczego? – spytała.
– Wiesz dobrze dlaczego! – odrzekł Mark podniesionym głosem.
Nicole podeszła do niego i wzięła go za rękę.
– Ale przecież masz żonę, pracę, przyjaciół…
Mark wyszarpnął rękę z jej uścisku i wstał od stołu.
– Daj mi spokój!
– Wyjaśnij mi jedno! – krzyknęła zdesperowana Nicole. – Co ci to wszystko dało, to życie kloszarda?!
Mark wbił w nią oczy.
– Żyję tak, bo nie umiem inaczej. Ty potrafisz. Ja nie potrafię.
– Nie zrzucaj na mnie winy, Mark.
– Nie zrzucam na ciebie winy. Zbuduj sobie nowe życie, jeśli ci to odpowiada. Ja nie mogę. Ból, który odczuwam, jest nie do przezwyciężenia.
– Mark, przecież jesteś psychologiem. Pomagałeś ludziom wyjść z gorszych nieszczęść.
– Ale ja nie chcę przezwyciężyć tego bólu. Tylko on mnie trzyma przy życiu. To jedyne, co mi po niej zostało, rozumiesz? Nie mija minuta, żebym o niej nie pomyślał. Żebym się nie zastanawiał, co mógł jej zrobić ten, który ją porwał. Żebym się nie zastanawiał, co się z nią stało.
– Mark, ona nie żyje! – krzyknęła w rozpaczy Nicole.
Tego już Mark nie wytrzymał. Wyciągnął rękę i chwycił żonę za gardło, jakby miał zamiar ją udusić.
– Jak możesz w ogóle myśleć coś podobnego?!
– Minęło już pięć lat, Mark! – krzyknęła Nicole, wyrywając mu się. – Pięć lat i nic, żadnego śladu! Nikt nawet nie zażądał okupu!
– Zawsze jest szansa…
– Nie, Mark, nie. To już koniec. Jeśli pomyślisz o tym logicznie, nie ma żadnej nadziei. Ona nie wróci. Takie rzeczy nigdy się nie zdarzają, rozumiesz, nigdy!
– Milcz!
– Najwyżej znajdą jej ciało…
– Nie!
– Tak! I niech ci się nie wydaje, że tylko ty cierpisz. A ja?! Oprócz córki straciłam również męża!
Mark bez słowa wyszedł z kuchni. Nicole wybiegła za nim. Nie daruje mu, co to, to nie!
– Nigdy nie pomyślałeś, że moglibyśmy mieć jeszcze dzieci? Że z czasem mogłoby w tym domu zacząć się nowe życie?
– Zanim będę miał inne dzieci, muszę odnaleźć moją córkę.
– Pozwól mi zadzwonić do Connora. Od dwóch lat szuka ciebie wszędzie. Pomoże ci z tego wyjść.
– Ale ja nie chcę. Moja córka cierpi i ja chcę cierpieć wraz z nią.
– Jeśli będziesz się upierał przy życiu na ulicy, umrzesz. Tego chcesz? Lepiej od razu strzel sobie w łeb.
– Nie chcę umrzeć, chcę być przy niej w dniu, kiedy się znajdzie.
Nicole się załamała. Wzięła komórkę i wykręciła numer Connora.
Odbierz, Connor, proszę cię, odbierz! – zaczęła go błagać w myślach.
Gdzieś w nocy telefon zadzwonił w pustkę. Nicole zrozumiała, że Connor nie odbierze i że przegrała. Sama nie poradzi sobie i nie będzie umiała zatrzymać męża.
Tymczasem Mark wrócił na kanapę w salonie i zasnął jeszcze na kilka godzin.
Wstał o świcie, wyjął z szafy sportową torbę, wsunął do niej koc, płaszcz ortalionowy, kilka paczek herbatników i butelki z alkoholem.
Nicole dała mu telefon komórkowy, baterię i ładowarkę.
– Gdybyś zdecydował się zadzwonić do Connora albo gdybym ja chciała się z tobą porozumieć…
Kiedy Mark pchnął drzwi wyjściowe, śnieg już nie padał i nad miastem wstawał błękitny świt. Jak tylko stąpnął na obsypanym śniegiem chodniku, w magiczny sposób, zza pojemników na śmieci wyłonił się czarny labrador. Szczeknął cicho. Mark z wdzięcznością podrapał go po łbie. Pochuchał w dłonie, żeby je rozgrzać, zarzucił torbę na ramię i skierował się ku Mostowi Brooklińskiemu.
Nicole, stojąc na progu, patrzyła na mężczyznę swego życia, który zanurzał się w porannej mgle. Wybiegła na środek ulicy.