Zamiana. Beth O'leary
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamiana - Beth O'leary страница 17
– Nie, masz na myśli Rolanda. Męża Penelope.
– W takim razie… co za dupek – powtarza scenicznym szeptem Leena, prowokując mnie do chichotu.
Kiedy skręcamy do kuchni, w oknie majaczy bardzo duża twarz Arnolda. Mimo że szybę pokrywa para jego oddechu, widzę jego jastrzębi nos, sterczące we wszystkie strony rozwiane włosy i okulary jak denka butelek. Przymrużam oczy.
– Tak, Arnoldzie? – pytam, ostentacyjnie nie otwierając okna. Każda rozmowa z nim to starcie charakterów. Nie wolno ustąpić ani piędzi pola, w żadnej sprawie, nawet jeśli chodzi o jakieś nieistotne drobiazgi, które cię zupełnie nie obchodzą.
– Koty! – wrzeszczy.
– Będę cię doskonale słyszeć, nawet jeśli zechcesz mówić trochę ciszej – informuję go lodowatym tonem. – Przecież dobrze wiesz, że nie mam w oknach podwójnych szyb. – O to także wiecznie suszy mi głowę.
– Te twoje koty zżarły mi wszystkie bratki!
– To niedorzeczne. Koty nie jedzą bratków.
– Twoje jedzą! – odparowuje z wściekłością Arnold. – Mogłabyś z łaski swojej otworzyć okno albo zaprosić mnie do środka, żebyśmy porozmawiali jak kulturalni dorośli ludzie?
– Oczywiście. – Uśmiecham się uprzejmie. – Podejdź do drzwi i zapukaj, a przekonamy się, czy jestem w domu. Jak kulturalni dorośli ludzie.
Kątem oka dostrzegam Leenę, która wpatruje się we mnie z lekko rozchylonymi ustami.
– Przecież widzę, że jesteś w domu – mówi Arnold, ściągając brwi w swoim najsroższym grymasie, który oznacza, że naprawdę mu dopiekłam. – Wpuść mnie przez boczne wejście, dobrze?
Uprzejmy uśmiech nie schodzi mi z twarzy.
– Drzwi się zacięły.
– Widziałem, jak rano wychodziłaś tędy wyrzucić śmieci i wróciłaś tą samą drogą!
Unoszę w zdumieniu brwi.
– Czyżbyś mnie śledził, Arnoldzie?
– Nie, oczywiście, że nie – grzmi wzburzony. – Tylko… po deszczu robi się tam ślisko. Powinnaś sobie sprawić poręcz przy tych drzwiach.
Obruszam się. Poręcze są dla staruszek, które nie potrafią utrzymać się na nogach. Kiedy osiągnę ten stan, mam nadzieję, że z godnością zgodzę się korzystać z takich okropności jak windy na schodach, balkoniki i inne podpórki, ale ponieważ na razie potrafię przepłynąć dwadzieścia długości basenu w Daredale, a nawet podbiec kawałek, żeby nie spóźnić się na autobus, nie podoba mi się jego aluzja, że jestem zgrzybiałą babunią.
Rzecz jasna, właśnie dlatego Arnold to zasugerował. Stary dureń.
– Jak dotąd rozmowa wydaje się konstruktywna – odzywa się wesoło Leena – ale mamy jeszcze dużo do zrobienia, więc może wróćmy do sedna. Widziałeś na własne oczy, jak koty jedzą twoje bratki, Arnoldzie?
Arnold waha się, czy nie skłamać. Robi to fatalnie – zanim poczęstuje mnie jakąś bujdą, strasznie długo się zastanawia.
– Nie – przyznaje w końcu. – Ale wiem, że to one. Wiecznie skubią moje bratki, jak tylko zakwitną.
Leena mądrze kiwa głową.
– Dobrze, Arnoldzie, daj nam znać, kiedy będziesz miał na to jakieś dowody. Przez najbliższe dwa miesiące będę pilnować domu babci, więc będziesz się kontaktował ze mną.
Arnold parę razy mruga. Staram się powstrzymać uśmiech. Leena mówi swoim służbowym głosem, który brzmi nadzwyczaj groźnie.
– Zgoda? – dodaje.
– Lepiej mieć te koty na oku – rzuca na odchodnym Arnold, po czym oddala się do furtki między naszymi ogrodami.
– Musisz wymienić tę furtkę na porządne wysokie ogrodzenie – sugeruje Leena i przewraca oczami, patrząc na plecy Arnolda. – Byłaś przezabawna, babciu. Jeszcze nigdy nie widziałam, żebyś była taka złośliwa.
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale uświadamiam sobie, że się uśmiecham.
– Świetnie sobie poradzisz w Londynie. – Leena ściska mnie. – A teraz poszukajmy idealnego stroju na twój debiut na londyńskich salonach, dobrze?
*
Stoję w korytarzu domu córki i mocno ją obejmuję. Ponad jej ramieniem widzę salon; nie ma w nim już łóżka Carli, ale krzesła wciąż są ustawione łukiem wokół miejsca, w którym stało. Pokój nigdy nie wrócił do dawnej postaci.
– Nie martw się, absolutnie nic złego mi się nie stanie – oświadcza stanowczo Marian, kiedy odsuwam się od niej. – To cudowny pomysł. Przecież należy ci się odpoczynek.
Ale znowu zbiera się jej na płacz. Dawno nie widziałam jej brązowych oczu tak wyraźnie; ma pod nimi ciemne kręgi przypominające małe sińce. Marian zawsze była prześliczna – chłopcy uganiali się za nią po ulicy, dziewczyny naśladowały jej fryzury, rodzice patrzyli na mnie i Wade’a, zastanawiając się, skąd ją wzięliśmy. Ma taką samą złocistą cerę jak Leena, w falistych włosach jaśnieją miodowe pasma, przedmiot zazdrości wszystkich fryzjerek. Na jej twarzy dostrzegam jednak nowe zmarszczki, które żłobią skórę od kącików ust w dół, a legginsy do jogi zdradzają, jak mocno schudła. Nie chcę jej zostawiać na dwa miesiące. Dlaczego w ogóle biorę pod uwagę taką możliwość?
– Nie, nawet o tym nie myśl. – Marian grozi mi palcem. – Nic mi nie jest. I nic mi nie będzie. No i zostanie tu Leena! – Posyła mi krzywy uśmiech, w którym widzę przebłysk dawnej szelmowskiej i impulsywnej Marian. – Przyznaję, mamo, nie przypuszczałam, że nawet tobie uda się namówić Leenę, żeby spędziła całe dwa miesiące w odległości kilometra z małym hakiem od swojej okropnej matki.
– Wcale nie uważa cię za okropną matkę. A w ogóle to był jej pomysł!
– Czyżby?
– Oczywiście! – protestuję. – Uważam jednak, że to wyjdzie na dobre wam obu.
Marian uśmiecha się, choć tym razem słabiej.
– Wspaniale, mamo. Kiedy wrócisz, na pewno rozwiążemy już swoje sprawy i wszystko się ułoży.
Marian, wieczna optymistka, nawet pogrążona w głębokim smutku. Ściskam jej ręce i całuję ją w policzek. To dobra decyzja. Nasza rodzina utknęła w martwym punkcie. Jeżeli mamy ruszyć z miejsca, potrzebujemy jakiegoś wstrząsu.
*
Kiedy przyjeżdżamy na dworzec w Daredale, ku mojemu zaskoczeniu na peronie czeka już większość członków Straży Sąsiedzkiej