Pokłosie przekleństwa. Edyta Świętek

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek страница 5

Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek

Скачать книгу

miało prawo do szczęśliwego życia. Bądź co bądź bardzo mocno przywiązała się do Romka w minionych kilku latach, a szczególnie przez ostatnie półtora roku. – Dziękuję, że byłeś przy mnie w najciemniejszych chwilach. Nie zostawiłeś nas, gdy wszystko wskazywało na to, że trzeba porzucić wszelką nadzieję.

      Mężczyzna ujął jej dłoń. Złożył na niej pocałunek.

      – Nie mógłbym postąpić inaczej – odparł. – Zawsze dzieci były dla mnie na pierwszym miejscu.

      – Jesteś wspaniałym ojcem.

      – Oj tam. Po prostu robię, co do mnie należy. I wiesz co, Janeczko? Cieszę się, że tak mężnie to znosiłaś. Nie upadałaś na duchu. Walczyłaś o każdy uśmiech Karoliny. Niemalże nie odstępowałaś jej na krok. Nie okazywałaś słabości. Podziwiam cię za to. – Pochylił głowę i jeszcze raz ucałował jej rękę.

      – Przeceniasz mnie. Bez ciebie nie dałabym sobie rady – odparła.

      Zapadła cisza. Wciąż siedzieli zwróceni do siebie, trzymając się za ręce. On delikatnym, pieszczotliwym gestem pogładził jej przywiędłą skórę. Ona wstrzymała oddech. Przepełniał ją lęk przed tym, co Roman zaraz może powiedzieć. Przed stwierdzeniem, że jego misja dobiegła końca i czas na rozstanie.

      – Jesteś wspaniałą kobietą. To ironia losu, że człowiek pewne sprawy ogarnia umysłem dopiero w podbramkowej sytuacji. Że tak późno czasami do nas dociera to, co jest w życiu najważniejsze. Ja… – Urwał dla złapania oddechu. Ważył myśli, które zamierzał wypowiedzieć. Bał się, że może nimi wszystko przekreślić. Zniszczyć sojusz, który zapanował pomiędzy nimi z chwilą, gdy zrozumieli, jak wielkiemu muszą sprostać wyzwaniu. – Janeczko… Chciałbym, abyśmy dali sobie nową szansę. Abyśmy spróbowali być prawdziwym małżeństwem. Na dobre i na złe, do samego kresu naszych dni. Właściwie teraz to już chyba tylko na dobre, bo najtrudniejsze momenty zdołaliśmy razem przetrwać.

      Po raz pierwszy w spojrzeniu tego twardego człowieka dostrzegła ciepły blask. Wyciągnęła dłoń i przesunęła nią po jego całkowicie posiwiałych włosach. Potem dotknęła twarzy Romana. Opuszkami powiodła po zmarszczkach mimicznych, głębokiej bruździe biegnącej obok ust. Czas odcisnął piętno na przystojnej męskiej twarzy. A ona właśnie pojęła, że kocha każdy siwy włos na jego skroni i każdą zmarszczkę. Kocha usta, które z taką determinacją wyrażają pragnienia. Oczy, których jedno spojrzenie potrafi zdziałać więcej niż setki słów.

      – Tak. Myślę, że powinniśmy spróbować. A właściwie nie tyle spróbować, co dobrze wykorzystać życie, które wciąż jeszcze mamy przed sobą – stwierdziła.

      Nie potrzebowali nic więcej mówić. Ich ciała, obudzone z wieloletniego snu o wstrzemięźliwości, same odnalazły drogę do siebie. W młodości stracili aż nadto dużo czasu, dojrzałość przyniosła rozsądek i miłość, której kiedyś obydwoje szukali poza domem.

      Przerwa śniadaniowa dobiegała końca, lecz Filip Jeżowski wciąż męczył się ze swoją bułką. Od dawna miał problem z przełykaniem jedzenia. Niby gardło go nie bolało, lecz czuł, jakby wciąż było zaciśnięte.

      To skutek długotrwałego stresu. Człowiek nieustannie dokądś pędzi, by nadążyć za zachodzącymi zmianami – pomyślał.

      Od blisko dziesięciu lat pracował w Zakładach Rowerowych „Romet”. Już wtedy przedsiębiorstwo zaczynało kuleć i widać było trudności z dostosowaniem działalności do zachodzących w kraju przemian.

      W styczniu dziewięćdziesiątego roku sytuacja była na tyle fatalna, że dyrektor generalny Henryk Mackiewicz wraz ze swoim bliskim współpracownikiem wicedyrektorem Zbigniewem Więckowskim wyruszyli na poważne rozmowy do stolicy. Pokładano w nich ogromne nadzieje – tylko skuteczność ich działań mogła uchronić firmę przed upadkiem. Niestety nikt nie przewidział, że nawet nie zdołają opuścić Bydgoszczy, gdyż obydwaj poniosą śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku już na ulicy Fordońskiej. To był dotkliwy cios dla zakładu, po którym do tej pory trudno było wyjść na prostą. Filip i jemu podobni żyli w ciągłym lęku, że fabryka splajtuje, a oni wylądują na bruku.

      – To nie jest dobry czas na szukanie pracy – powiedział kiedyś Albertowi. – Za duże bezrobocie.

      – Racja, wszędzie ciężko. Człowiek nawet nie mrugnie powieką, a może wylądować na kuroniówce. Tylko jak utrzymać rodzinę z paru złotych zasiłku?

      Ślusarek też nie był pewny swojego zatrudnienia, choć miał świetne wykształcenie. Cóż więc mógł powiedzieć Filip, skoro zdał tylko maturę? Żałował, że nie uległ przyjacielowi, gdy ten usiłował namówić go na wspólne studia. Nie pociągała go farmacja. Teraz widział, że popełnił błąd. Obecnie licealiści nie kwapili się z podejmowaniem roboty zaraz po zdaniu egzaminów. Większość młodych ludzi kontynuowała naukę. Trochę odwlekali w ten sposób konieczność zmierzenia się z brutalnym rynkiem pracy. Jednak z tego powodu dla ludzi takich jak Jeżowski zaczynali stanowić poważną konkurencję.

      Za kilka lat stanowiska kierownicze obsadzone zostaną wykształciuchami z przypadku – westchnął. Nieważny będzie poziom wiedzy, lecz sam tytuł magistra.

      On był człowiekiem z pasją. Kochał rowery. Znał doskonale każdy model wypuszczany przez fabrykę – od najmniejszej śrubki po detale wykończeniowe. Mógłby z zamkniętymi oczami poskładać z osobnych elementów większość asortymentu oferowanego przez Romet.

      – A tobie co? – zagadnął go kolega, który także kończył przerwę. – Żujesz i żujesz, jak, nie przymierzając, krowa. – Poklepał Jeżowskiego.

      – Jakoś mi wszystko w gardle staje – odparł Filip.

      – A boli cię? Może to angina, bo chrypisz już od dłuższego czasu. Luty sprzyja wszelkiej maści zarazom.

      – Byłem u lekarza chyba z miesiąc temu, wykluczył anginę. Gardło mam zdrowe, zresztą oglądam je niemalże codziennie w lustrze. Doktorek poradził, bym rzucił palenie, bo prawdopodobnie właśnie ono wywołuje bronchit.

      – A dużo palisz? – zdziwił się Wojtek, ponieważ nigdy nie widywał Jeżowskiego wychodzącego na papierosa.

      – Prawie nic. Jak jeszcze uprawiałem kolarstwo, paczka wystarczała mi na tydzień. Kurzyłem bardziej dla towarzystwa niż z nałogu.

      – A teraz?

      – W sumie chyba niewiele więcej. Szkoda forsy!

      – Jesteś szczęściarzem, skoro potrafisz się ograniczyć. Ja codziennie puszczam z dymem dwie paczki, a i to nieraz mi mało. Moja ślubna wciąż utyskuje, że chciałaby mieć te pieniądze, które zostawiam w popielniczce.

      – Jakby ci szkodziło, to też byś nie kurzył. Mnie po fajkach duszno. Nie mogę złapać tchu.

      – A nie masz ty czasami czegoś na płucach?

      – A coś ty taki doktor, hę? Nie, nie mam – odparł Filip. – Obstawiam, że to skutek stresu. Człowiek ciągle goni cały w nerwach, a to że komuś podpadnie, a to że straci robotę. Organizm zaczyna się buntować.

      – Poczekaj, jak dobijesz do czterdziestki. – Wojtek pokiwał

Скачать книгу