Pokłosie przekleństwa. Edyta Świętek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek страница 6
– Łatwo mówić – westchnął Filip.
To nie były łatwe czasy. Żona zarabiała grosze. Niby od zawsze mieszkali przy rodzicach, lecz jakoś na nic im nie wystarczało pieniędzy. Stary dom wymagał generalnego remontu. Rok temu po długiej i ciężkiej chorobie Filipowi zmarła matka. Desperacko próbowali ją ratować. Wydali mnóstwo pieniędzy na koniaki oraz łapówki dla lekarzy. Nic nie pomogło, rak konsumował kobietę powoli, lecz wytrwale. Niedomagał też ojciec. Wcześnie przeszedł na rentę. Był weteranem wojennym, lecz dzisiaj już nikogo nie obchodzą bohaterowie, którzy stracili zdrowie dla wyzwolenia ojczyzny.
Kondycja Ani również nie była najlepsza. Na pozór wszystko wyglądało jak należy, ponieważ fizycznie nic poważniejszego ślubnej nie doskwierało. Jej problemy siedziały głównie w umyśle. Jeżowscy od lat podejmowali starania o drugie dziecko. Rozpoczęli próby już rok po narodzinach Leny, lecz do tej pory nie zdołali powiększyć rodziny. Ania kilkakrotnie zaszła w ciążę, ale za każdym razem zarodek obumierał w przeciągu paru tygodni. Bardzo cierpiała z tego powodu. Liczna rodzina była jej największym marzeniem. Leczyła się, szukała porad u specjalistów – zarówno u ginekologów, jak i u szarlatanów „uzdrawiających” różnymi dziwnymi metodami. Kosztowało ją to fortunę, która szła na marne. Po każdym poronieniu popadała w depresję. Filip usiłował wyperswadować jej kolejne próby, gdyż widział jak bardzo cierpi, lecz ona nie chciała się poddać. On już dawno zdołał zaakceptować myśl, że nie będzie miał syna, choć odczuwał ciężar na sercu, ilekroć spoglądał na Alberta bawiącego się z Julkiem kolejką lub zdalnie sterowanym samochodem, a gdy wyrośli z tych zabawek, zastąpili je komputerem Amiga, na którym obydwaj lubili grać.
– Nie wszystkie marzenia się spełniają – mruknął sam do siebie Jeżowski.
Znowu poczuł nieprzyjemną duszność. Odruchowo dotknął dłonią gardła, lecz nie bolało. Przesunął palce niżej i znowu natrafił na zgrubienie, które zaobserwował kilka dni temu. Było symetryczne, po obu stronach szyi jednakowe. Początkowo myślał, że to tkanka tłuszczowa, lecz waga nie wskazywała, by przytył. Zwłaszcza że ostatnio jadał znacznie mniej. Może to była jakaś narośl, która uwierała tchawicę i powodowała uczucie duszności oraz ataki kaszlu?
Ech… trzeba jeszcze raz ruszyć do lekarza i sprawdzić, o co chodzi.
– Ach ta wstrętna zołza! – jęknęła Beata po powrocie ze szkoły.
– Ja też się cieszę, że cię widzę – odparła na jej widok matka, wyglądając z kuchni.
Tego dnia to Agata skończyła pracę wcześniej, więc jej przypadło w udziale gotowanie obiadu. Od dłuższego czasu kobiety mieszkały samotnie. Z rzadka zaglądał do nich Piotr. Przez wiele lat w lokalu na Kapuściskach panował straszny ścisk. Teraz każda z nich miała własną sypialnię, a największy pokój służył za salon.
– Co cię tak wzburzyło? – zagadnęła Kostowa, gdy córka zrzucała w przedpokoju ciepły zimowy płaszcz i kozaki.
– Nie co, tylko kto. Jak zwykle Martyna!
– Na Krasnowską nie ma lekarstwa. – Agata pokiwała głową ze zrozumieniem. – Miałam z nią trzy światy w naszej podstawówce. Uczyłam to rozwydrzone dziewuszysko zaledwie przez rok, ale tak mi dała w tym czasie popalić, że dla świętego spokoju wystawiłam jej ocenę mierną na świadectwie i nie wnioskowałam na konferencji o notę naganną z zachowania. Wolałam nagiąć swoje zasady i pozbyć się jej jak najszybciej.
– Oj tak, pamiętam to wszystko – przytaknęła córka. – Czasami nawet myślałam, że trochę wyolbrzymiasz, bo do każdego ucznia można dotrzeć przy odrobinie wysiłku. Ale w tym przypadku oddaję ci sprawiedliwość. Martyna Krasnowska to beton.
Kobiety weszły do kuchni. Beata umyła ręce. Pociągnęła nosem.
– Co tak ładnie pachnie?
– Żeberka. Wiem, że wolałabyś coś lżejszego, bo dbasz o linię, ale pomyślałam, że przy takim chłodzie potrzebujemy solidnej dawki kalorii. Zwłaszcza że to pierwszy dzień po feriach. Trzeba porządnie doładować akumulatory. – Parsknęła śmiechem, bo i ona miała za sobą nie najlżejszy dzień w pracy.
– Rozwydrzeni uczniowie? – podchwyciła córka.
– Jakbyś zgadła. Nie znoszę tego rozprzężenia, które panuje zaraz po dłuższym wolnym. Dobrze, powiedz lepiej, co tym razem nawywijała Krasnowska. Z przyjemnością posłucham, jak dla odmiany ktoś inny na nią nadaje – zakpiła.
Dziabnęła widelcem w perkocące na kuchence ziemniaki. Uznała, że są już wystarczająco miękkie. W czasie gdy je odcedzała, córka nakryła do stołu. Jadały w kuchni, tak im było wygodniej. Kiedyś obiady spożywane były wyłącznie w największym pokoju. Teraz przenoszenie całego kramu byłoby tylko zbędną uciążliwością. W życiu domowniczek zagościł minimalizm.
– Właściwie nic szczególnego nie zrobiła, ale już sama jej obecność działa mi na nerwy. Kto to widział, by uczennica przychodziła na lekcje tak mocno umalowana? U nas w szkole obowiązuje dyscyplina. Zgodnie z wytycznymi Szczerby[4] każda dziewczyna ma chodzić w spódnicy. A Krasnowska tylko patrzy, jak się wykpić. Ciągle są o to awantury. Już nie raz musiała nosić karną spódnicę pobraną od woźnej. Dzisiaj także. Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby jakoś tego nie zaakcentowała. Wyobraź sobie, mamo, że napisała na niej kredą „wór pokutny”. Z przodu i z tyłu. Na lekcji żuła gumę i kilkakrotnie strzelała balony. A jak jej zwróciłam uwagę, oświadczyła, że to nie ona. I mogę to sprawdzić, jeśli chcę. No przecież nie będę zaglądała w paszczę smarkuli!
– Guma do żucia to odwieczny problem – odparła Agata. – Na moich lekcjach też notorycznie ją ciamkała. Nie pomagały nawet uwagi wpisane do dzienniczka.
– U nas dzienniczki już nie funkcjonują – westchnęła córka. – A szkoda, bo to była najprostsza forma kontaktu z rodzicami. Dzisiaj się zirytowałam, i wpisałam Martynie stosowną notatkę do zeszytu. Ech… Że też nie poszła do zawodówki! Jest tępa jak zardzewiała siekiera, leniwa, przemądrzała. Co ona robi w liceum?
– Przypuszczam, że to było widzimisię jej rodziców. Z oceną mierną na świadectwie nie powinna była składać dokumentów do ogólniaka. Myślałam, że pójdzie do szkoły o odpowiednim dla siebie poziomie. Gdybym wiedziała, że przypadnie ci w udziale to ziółko, zatrzymałabym ją w ósmej klasie.
– I co by ci z tego przyszło? Chciałabyś ją znosić o rok dłużej? – zapytała córka.
– Niekoniecznie. Ale dzięki temu utarłabym nosa pannicy.
Rozmowę przerwał dzwonek telefonu.
– Odbiorę – oznajmiła Agata, wstając, gdyż siedziała bliżej kuchennych drzwi.
Po chwili Beatę dobiegł odgłos rozmowy telefonicznej. Szybko zorientowała się, że matka rozmawia z synem.
– Pozdrów ode mnie młodego! – krzyknęła.
Kilka