Pokłosie przekleństwa. Edyta Świętek

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek страница 8

Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek

Скачать книгу

okazja do świętowania?

      – Nie. Po prostu chcę cię zabrać na randkę – oznajmił.

      – W środku tygodnia?

      – Czemu nie? To dla mnie bardzo ważne.

      Czy udobruchał ją choć trochę w ten sposób? Miał nadzieję, że tak.

      – Jesteś głodny? – zagadnęła łagodniej.

      Choć nie był głodny, ponieważ wieści przekazane przez lekarza skutecznie pozbawiły go apetytu, przytaknął. Poprosił jednakże, by nie nakładała mu zbyt dużo. Na obiad był bigos. Filip dziabał go widelcem i rozgarniał po talerzu. O ile dzień wcześniej zjadł zacną porcję, to teraz każdy kawałeczek kapusty i mięsa stawał mu w gardle.

      – Nie smakuje ci? – zmartwiła się żona.

      – Jest pyszny. Ale chyba głód był mniejszy, niż sądziłem.

      – Ostatnio mam wrażenie, że nic ci nie podchodzi. Nie masz ochoty na nic – zauważyła. – Mielisz jedzenie w ustach.

      – Faktycznie na nic nie mam ochoty. Człowiek ma tyle stresu, że niekiedy po prostu odechciewa się jeść.

      – Kłopoty w pracy?

      – To trwa już od dawna – przyznał. – Ale bądźmy dobrej myśli! – Ożywił się nagle. – Dobrze, Aneczko. Wkładaj tę nową kieckę. Obiecałem ci miły wieczór, pamiętasz?

      – Owszem. Daj mi pół godziny – poprosiła. – Muszę choć podmalować oko.

      – Jasne. Ja też odświeżę się i przebiorę.

      Zauważył, że żona wyraźnie odzyskała humor.

      Tak trzeba – pomyślał. Wezmę ją do kawiarni, może do kina. Kupię jej bukiet róż. Niech zapamięta to popołudnie jak najdłużej, najlepiej na zawsze. Kto wie, kiedy znowu będzie okazja, byśmy razem dokądś wyszli?

      Mieli pecha, że spotkali się w niezbyt sprzyjających okolicznościach. W kraju szalał kryzys i panował stan wojenny. Filipa mogli w każdej chwili aresztować za działalność opozycyjną. Nie było zbyt wiele czasu na romantyczne spacery, kawiarnie czy dancingi. Wzięli szybki ślub, w ekspresowym tempie zostali rodzicami. A potem przyszła rutyna oraz proza życia, przetykana nadzieją na lepsze jutro i walką z szarą rzeczywistością, pragnieniem drugiego dziecka, euforią, gdy Ania zachodziła w ciążę, a następnie łzami nad pustą kołyską, z której nie skorzystało ani jedno maleństwo poza Lenką.

      Punkt po punkcie Filip realizował założenia, które czynił w myślach podczas spożywania obiadu. Była zatem kawa w Savoyu i seans w Pomorzaninie. Kupił żonie kwiaty. Pomiędzy kawiarnią a kinem mieli trochę czasu, więc zaciągnął ją do atelier fotograficznego Pod Łabędziem przy ulicy Gdańskiej pięć. Na krótką chwilę wyrzucił z pamięci straszną diagnozę, która dla niego była niczym innym, jak odroczonym wyrokiem śmierci. Spoglądał w pałające szczęściem oczy żony. Mówił, jak pięknie wygląda w sukience koloru głębokiego burgunda. Trzymał ją za rękę, splatał palce z jej palcami. Całował dłoń Ani w ciemniej sali kina. To wszystko było grą wstępną. Preludium do czekającej ich nocy.

      Wrócili do domu taksówką. Rozbawieni, beztroscy, z winem szumiącym w głowie. Starali się poruszać jak najciszej, gdy starymi, trzeszczącymi schodami wchodzili na poddasze. Z trudem panowali nad chichotem, ponieważ w uśpionym domu każdy krok był zdradziecki. Nie chcieli obudzić Władysława ani Leny. Przemykali więc chyłkiem, na palcach, boso.

      Ledwo zamknęli za sobą drzwi sypialni, Filip naparł na żonę. Przycisnął ją plecami do ściany. Całował niczym szaleniec. Głęboko, mocno, z pasją. Jego język docierał w najdalsze zakamarki jej ust. Mężczyzna niecierpliwie zadarł w górę sukienkę Ani. Wsunął dłoń pod rajstopy i figi. Była tam gorąca, wilgotna, gotowa na miłość. Drżącymi palcami Jeżowska szukała klamry od jego paska. Już chciała mieć w sobie nabrzmiałą męskość – głęboko, mocno i z pasją.

      Filip czuł narastające podniecenie, a jednocześnie jakąś zadziwiającą niemoc. Pragnął chłonąć bliskość żony każdym zmysłem, lecz wiedział, że tym razem nie weźmie jej na stojąco, choć bardzo to obydwoje lubili.

      – Chodźmy do łóżka – wyszeptał.

      Gdzieś w drodze spod ściany na miękkie posłanie zgubili ubrania. Resztki zdzierali z siebie chaotycznie, siedząc już na materacu. Filip przesunął się na środek, oparł plecami o wezgłowie i pociągnął żonę na siebie. Dosiadła go niczym amazonka. Jej skóra połyskiwała w świetle ulicznej latarni, wpadającym do pokoju.

      Mężczyzna widział nieduże, lecz kształtne piersi z zadziornie nabrzmiałymi sutkami. Pochylił się i chciwie zassał jeden z nich w usta. To Anna nadawała tempo ruchom. Kołysała się, unosiła, opadała. Coraz szybciej i szybciej w dzikim szale namiętności. Sama podsuwała mu to jedną, to drugą pierś do pieszczot. To znowu zwilżała palce śliną i pocierała własnymi opuszkami o brodawkę. Uwielbiał, gdy to robiła.

      Szczyt rozkoszy przyszedł zdecydowanie zbyt szybko i wyzuł ich doszczętnie z sił. Zatonęli wśród miękkich poduszek. Filipowi ciążyły powieki. Zasypiał już, gdy w nocnej ciszy dobiegł go szept żony:

      – Powiesz mi?

      – O czym? – zapytał zmroczony pierwszą fazą snu.

      – Obiecałeś, że powiesz mi, gdzie byłeś po wyjściu z pracy.

      – Ech, ty uparte stworzenie – westchnął. Momentalnie wróciła mu jasność myśli.

      Anna uniosła głowę, wsparła ją o rękę zgiętą w łokciu. W przytulnym półmroku sypialni widział świdrujący wzrok ślubnej. Pierwszy raz w życiu żałował, że niedaleko ich okna stoi latarnia. Do tej pory cieszył go jej blask, dodawał podniety łóżkowym swawolom. Teraz to samo światło utrudniało czekającą go misję. Bo jak miał spojrzeć w oczy ukochanej kobiety i powiedzieć, że atakujący członków rodziny rak wyciągnął mordercze szczypce w jego stronę?

      Podciągnął się do pozycji siedzącej, narzucił kołdrę na biodra. Jeszcze nie czuł chłodu, wciąż rozgrzany zmysłowymi pieszczotami, lecz nagość nie pasowała do tego, o czym miał zaraz mówić.

      Ania leżała na boku, przodem do niego. Ona także sięgnęła po kołdrę. Była zmarzluchem. Zawsze powtarzała, że po figlach musi szybko zmagazynować zgromadzone zasoby ciepła.

      Z trudem przełknął ślinę – bardzo świadomie – teraz już wiedział, dlaczego prozaiczna, mimowolna czynność od dłuższego czasu sprawia mu tak wiele wysiłku. A potem powtórzył Ani diagnozę zasłyszaną od lekarza. Z bólem serca patrzył, jak żona siada na materacu, podciąga kolana pod brodę. Jak kołysze się niczym mała dziewczynka. Jak drgają, wstrząsane spazmem rozpaczy, ramiona. Wyciągnął rękę i położył ją na wciąż nagich plecach ukochanej – okryła się tylko tyle, ile zdołała. Głaskał aksamitnie gładką skórę żony.

      – Przykro mi, Aniu. Tak bardzo mi przykro – wykrztusił.

      Nie miał pojęcia, jakich słów pocieszenia powinien użyć. Siedział bezradny, wsparty o wezgłowie łóżka. Doszczętnie

Скачать книгу