Królowie bajek. Leszek K. Talko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królowie bajek - Leszek K. Talko страница 14
W 1979 roku zostaje odznaczony prestiżowym medalem Yad Vashem. Na dyplomie uzasadnienie: „W uznaniu twórczości malarskiej poświęconej narodowi żydowskiemu”. Stworzył tysiące obrazów o tej tematyce – żydowskie rodziny, żydowscy mędrcy, tragedia getta. Wyglądają jak ciąg marzeń sennych i koszmarów. Głowy rabinów i Chrystusa wyłaniają się z wirujących różnokolorowych kształtów. Porównuje się go z Markiem Chagallem.
W świecie marszandów jego prace opisywane były jako styl osobisty, technika własna, ikona (z powodu rezygnacji z tradycyjnej perspektywy). Krytycy stwierdzają, że doszedł do granic abstrakcji, a potem wrócił do przedmiotowości.
Kiedy podejmuje jakiś temat, to niemal obsesyjnie. W latach pięćdziesiątych zaczyna nagle malować konie. Recenzenci się zachwycają, co potrafi zrobić z tymi końmi, zbanalizowanymi przez Kossaków. Maluje konie Apokalipsy, konie pociągowe, konie wyścigowe. Czasem oszczędną kreską, a czasem prawie chlustając farbą na płótno. Każdy koń jest inny, każdy obraz jakby od innego malarza. Tworzy podobno prawie pięćset tych końskich obrazów, ale kiedy krytycy zwracają na nie uwagę, przestaje je rysować.
Cała jego biografia to ciąg anegdot, z których część opowiadał sam; nie sposób dociec, ile w nich prawdy. Jak ta z Picassem, który miał oglądać jeden z jego obrazów i zachwycić się właśnie namalowanym koniem. Albo ta, jak przed wojną jako szesnastoletni chłopak wyjechał do Kanady, żeby dostać angaż w zawodowej drużynie hokeja, i naprawdę się do niej dostał.
Rzeczywiście potrafił grać w hokeja i nawet został trenerem. Waldemar Maryniak, były hokeista Legii Warszawa, tak mówił o Lachurze, kiedy ten zbliżał się już do wieku emerytalnego:
– Szalony Zdzichu to był dusza człowiek. Umiał o hokeju opowiadać, ale potrafił też grać. Był niesamowity. Widać było, że kiedyś grał zawodowo. Jego słynny numer popisowy: wsiadał do autobusu, nie trzymał się niczego ani nie siadał. Nogi ugięte bez trzymanki i tak wyrabiał swój mięsień czworogłowy.
Ale czy naprawdę był w tej Kanadzie i grał w drużynie zawodowej? Nikt tego nie wie na pewno, nikt prócz Lachura tego nie potwierdził. Tak jak tego, czy uhonorował George’a Harrisona.
Lachur opowiadał, że postanowił nagrodzić swojego ulubionego beatlesa za pomaganie dzieciom. Namalował jego portret na tle sierot z Bangladeszu i pojechał… osobiście wręczyć obraz Harrisonowi. Był koniec lat siedemdziesiątych, a on wziął córkę, zapakowany obraz i wyruszył do Wielkiej Brytanii. Zajechał pod rezydencję Harrisona, nie było go w domu, ale wyszedł Harry Harrison, brat George’a, oprowadził go po posiadłości, poczęstował herbatą i z wdzięcznością przyjął portret. Zdzisław wrócił do Polski, a po kilku miesiącach otrzymał wylewny list z podziękowaniami od George’a.
Ale czy rzeczywiście wszystko się tak potoczyło – nie wiadomo. W każdym razie od tej pory dziennikarze piszą, że jego prace znajdują się w kolekcji nieżyjącego już słynnego beatlesa. Po liście od Harrisona nie ma żadnego śladu. Może go nigdy nie było, może Lachur, wciąż rozdający rzeczy i pamiątki, komuś go podarował, a może, jak często robił, użył go jako tworzywa do któregoś z kolejnych obrazów. Malował w końcu na ścianach, drzwiach, blatach stołów, gazetach; używał tego, co miał pod ręką.
Wydaje się, że był mistrzem autopromocji całe dekady przed epoką Facebooka i w ogóle internetu.
Od końca lat pięćdziesiątych mówi się o nim coraz więcej, ma wystawy w Polsce i za granicą. O tym, że jest popularny, wiedzą nawet złodzieje. Kiedy Centralne Biuro Wystaw Artystycznych organizuje mu wystawę, po drodze ginie czwarta część jego prac. Trudno o bardziej wymowny znak popularności. Wygląda na to, że wykupił zwycięski los na jakiejś loterii.
Bliscy wspominają również o mieszkaniach. Kiedy był już znany, dostawał je z przydziału, zwłaszcza że miał dużą rodzinę. Podobno w sumie otrzymał aż pięć. Też je rozdał. Choć być może to kolejna stworzona przez niego legenda. Ale prawdopodobna, bo nie ulega wątpliwości, że gdyby miał te mieszkania i mógł je rozdać, to z całą pewnością by to zrobił. Zdumionym przyjaciołom jawił się niczym krajowiec z jakiegoś mitycznego lądu na Pacyfiku, który gościowi oddałby wszystko, łącznie z własnym materacem.
Tymczasem sam nadal mieszka z córkami w pokoju z kuchnią przy ulicy Plebiscytowej 37 w Katowicach, nie zastanawia się, czy rodzina nie potrzebowałaby czegoś większego. To malutkie mieszkanie staje się klubem dyskusyjnym, pielgrzymują tu lokalni artyści. Henryk Waniek, śląski malarz i pisarz, osadził pod tym adresem akcję w jednym z rozdziałów swojej książki Finis Silesiae.
Lachur beztrosko rozdaje też rzeczy osobiste i zastawia domowe sprzęty. Jednemu ze znajomych opowiada, jak wspomógł biedne dzieci; przyjaciel wysłuchuje historii i pyta Lachura, czy już wykupił swój budzik z lombardu. Oczywiście budzik wciąż tam leży.
Póki chodziło o prywatne środki Lachura, honoraria za obrazy, dotykało to tylko jego rodzinę. Problem zaczął narastać, kiedy w instytucji, której szefował, pojawiły się stałe środki, etaty i delegacje.
Na początku w Studiu zawsze było za mało pieniędzy, zresztą ci, którzy wytwórnię zakładali, nie przywiązywali wielkiej wagi do wynagrodzeń. Dlatego też nikt nie protestował, kiedy wypłaty się opóźniały lub były mniejsze, niż zakładano. Leszek Kałuża wspominał, że zaczynając pracę, właściwie nawet się nie spodziewał, że dostanie wynagrodzenie. Tak był zachwycony tym, że w willi w Wiśle dobrze się bawi, ma gromadę fajnych kolegów, łóżko, w którym się wysypia, a w stołówce można coś zjeść – nawet jeśli przez cały dzień są to tylko kanapki z marmoladą. Jeśli pojawiła się jakaś gotówka, to doskonale, ale pieniądze były jedynie niekoniecznym dodatkiem do tego wielkiego szczęścia. Tak samo zapamiętał te lata Witold Giersz: „Byłem oszołomiony atmosferą, jaka panowała w Studiu, środowiskiem tych zapaleńców. Lachur był niesamowity. Był wizjonerem, fantastą niezwykłym, snuł niewiarygodne plany w różnych kierunkach. Tak sugestywnie potrafił z nami rozmawiać, że mimo trzech miesięcy bez wypłaty nikt nie protestował”.
Taka sytuacja nie mogła jednak trwać w nieskończoność.
Tymczasem w 1952 roku całe Studio przez dłuższy czas zostało bez pieniędzy. Lachur w zapiskach wspominał to w swoim zaszyfrowanym stylu. „Chyba tylko za zdarzenie w ustroju przedwrześniowym można było uznać to, co się działo w sierpniu 1952 roku, kiedy to wszyscy pracownicy jakiejś firmy pobierali siedemdziesiąt procent poborów za grudzień poprzedniego roku. Pewnie jakiś kapitalista doprowadził do upadłości swoją firmę i nie chciał ludziom wypłacić poborów. Niestety, ludzie ci to pracownicy Zespołu Produkcji Filmów Rysunkowych w Bielsku, a kierownik spółdzielni, jako oskarżony, nie otrzymał ani grosza za kilka miesięcy pracy”.
Tym kierownikiem oskarżonym o malwersacje był oczywiście on sam. I jak zwykle on – w odpowiedzi atakował bezpardonowo innych, tych, którzy stali wyżej od niego. Mityczną „górę”, która sprawiła, że ludzie przymierają głodem.
Dziś trudno ustalić, co się właściwie stało. Wiadomo tylko, że Lachurowi zarzucano machlojki finansowe i że długo patrzono przez palce na jego wybryki.
Świadkowie już nie żyją, nie ma również akt sprawy. Pozostały pogłoski zasłyszane przez tych, którzy przyszli do Studia kilka lat po tym, jak Lachur już z niego zniknął. Mówiło się, że zaczął zabierać połowę honorariów animatorów