Królowie bajek. Leszek K. Talko

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Królowie bajek - Leszek K. Talko страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Królowie bajek - Leszek K. Talko Poza serią

Скачать книгу

było żadnej dyskusji, czy takie miejsce jest w ogóle krajowi potrzebne.

      Studio nie tylko uparcie działało, ale do tego produkowało niezamówione przez nikogo filmy; jeden z nich został nawet przyjęty do rozpowszechniania. Na początku lat pięćdziesiątych pracowało tu już kilkadziesiąt osób, a nadal żadna zwierzchnia instytucja nie sprawowała nad nim władzy, nie mianowała kierownictwa i nie narzucała linii programowej: tego, co wolno i trzeba, i tego, co jest absolutnie zakazane. Pracownicy Studia sami decydowali, w jaki sposób będą popierać ustrój, bo naprawdę chcieli dołożyć swoją cegiełkę. Sami wybrali sobie dyrektora – Zdzisława Lachura. Sami wozili zrobione przez siebie rzeczy do wybranego, łódzkiego laboratorium i nawet sami załatwiali sobie dotacje, zupełnie jakby nie zauważyli, że czasy się zmieniły i tak się już po prostu nie robi.

      Co więcej, władze, zamiast rozbić ten samozwańczy twór, tolerowały go, a wręcz wspomagały. Można się tylko domyślać, że za wszystkim stał makiaweliczny Lachur, który dwoił się i troił, by osobiście albo listownie utwierdzać „czynniki” partyjne: miejskie, wojewódzkie, a nawet centralne, w przekonaniu, że istnienie Studia zostało zaaprobowane na bardzo wysokich szczeblach. Jakie to szczeble? – tego pytania nie ośmielali się zadać pośledniejsi działacze i urzędnicy. Uznali, że skoro Studio działa, to jest jasne, że ktoś na górze musi je popierać.

      I właściwie mogliby próbować działać tak dalej, gdyby nie to, że jednak coraz częściej potrzebowali stałych pieniędzy, a nie wypłacanych okazjonalnie dotacji, a także mieszkań, gdzie mogliby postawić łóżko i fotel, a nie tylko koca rozesłanego na stole do rysowania.

      Aby więc zapewnić wreszcie etaty, Studio szuka jakiejkolwiek instytucji, która by je przygarnęła. Wreszcie się udaje, choć to dziwny wybór, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Lachur wraca uradowany z rozmów i oznajmia załodze, że teraz będą spółdzielnią pracy. Pod swoje skrzydła bierze ich bowiem Wielobranżowa Spółdzielnia Pracy z Chorzowa. Odtąd Studio nosi nazwę: Studio Filmów Rysunkowych, Spółdzielnia Pracy w Chorzowie, filia w Bielsku-Białej.

      Ten mariaż nie potrwa długo, zakład w Chorzowie nie ma przecież kompletnie nic wspólnego z filmem ani animacją. Ma za to pieczątki, umocowanie prawne, no i pieniądze. Wszystko to potrzebne jest Studiu, ale nic z tego, co robi Studio, nie jest potrzebne Wielobranżowej Spółdzielni Pracy. Jakim cudem Zdzisławowi Lachurowi udała się ta sztuka, zostało jego tajemnicą.

      Wkrótce następuje jeszcze jedna zmiana nazwy: Studio staje się Zespołem Produkcyjnym Filmów Rysunkowych „Śląsk”. Spółdzielnia z Chorzowa najwyraźniej chce się jakoś pozbyć kłopotliwego bagażu, ale – to kolejny cud – albo nadal przekazuje pieniądze, albo Lachur używa jakichś zakamuflowanych zaskórniaków, bo produkcja trwa w najlepsze.

      W 1950 roku dołącza do nich Witold Giersz, dwudziestotrzyletni chłopak z Zagłębia:

      – Zdałem egzamin na medycynę, ale z braku miejsc nie zostałem przyjęty, i całe szczęście, bo ten zawód mi jakoś nie odpowiadał.

      Poszedł wtedy na studia ekonomiczne w Katowicach, bo było wolne miejsce, jednak nie cierpiał wykładanych tam przedmiotów. Potem czekała go praca w centrali metali nieżelaznych, co go przerażało.

      – Gdy się dowiedziałem, że w Bielsku-Białej powstaje grupa realizująca filmy animowane, to rzuciłem te studia. Było to desperackie posunięcie, bo nie wiedziałem, czy mnie przyjmą. Na szczęście się udało.

      Giersz pamiętał Lachura z czasów, kiedy ten wpadał do jego starszej siostry. Mieszkali na osiedlu Zagórze w Sosnowcu, Lachur miał wtedy długie czarne włosy i w powojennej rzeczywistości wyglądał na kogoś z innej bajki. A na dodatek przynosił ze sobą cukierki ze sklepu prowadzonego przez jego rodziców. Giersz poznał też brata Zdzisława – Maciej Lachur również był oryginałem; w czasie wojny zaczepił się w kuchni kopalnianej i wydawał na lewo obiady potrzebującym.

      Witold chłonął amerykańskie komiksy z Tarzanem, jeszcze przedwojenne. Kochał filmy Disneya i marzył, żeby kiedyś u niego pracować. Uczył się rysować na lalkach albo przerysowywał kadry z filmu. Potem się okazało, że tak samo ćwiczyli animację Rosjanie: najpierw filmowali scenę, a potem kadr po kadrze przenosili ją do filmu rysunkowego. Do Studia pojechał w ciemno, pokazał rysunki, które lubił robić w wolnych chwilach – i go przyjęli. Usłyszał tylko, że trzeba uważać, bo bywa, że nie ma pensji. To go nie powstrzymało. Jest fajna robota, fajni ludzie, jeśli będzie pensja, to świetnie, a jak nie, no to trudno.

      Tak opowiadał o Studiu:

      – Zespół był dość dziwny. Na hasło „robimy filmy rysunkowe” zjechali się ludzie z różnych części Polski, a także zagranicy. Było kilku kolegów, którzy kiedyś pracowali w cyrku, na przykład Wojciech Gieca, kawalerzysta, który brał udział w kampanii wrześniowej, a w cyrku występował jako błyskawiczny rysownik. Popisywał się tym, że z kolegą rysowali na kartonach w dwóch różnych częściach areny jakieś tam pejzaże. Po kilkunastu sekundach łączyli te kartony i powstawał jeden piękny rysunek. Wojciech Gieca był łysy jak kolano, natomiast Zdzisław Mebel, porucznik z armii generała Maczka, który wrócił do kraju – szykanowany przez długi czas przez władze komunistyczne, znalazł u nas azyl – miał gęste, bujne włosy. Wojciech wyprosił u niego kilka włosów wraz z cebulkami, no i następnego dnia przyszedł do pracy z podziurawionym czołem. Oczywiście implanty się nie przyjęły.

      Witold Giersz (z lewej)

      Źródło: archiwum rodzinne Joanny Giersz

      – Tworzyliśmy naprawdę bardzo zgrany zespół – wspominał innym razem. – Pracowaliśmy nie tylko dlatego, żeby znaleźć utrzymanie dla swoich rodzin, ale przede wszystkim, by stworzyć pierwszy polski film rysunkowy, który mógłby być wyświetlany na ekranach. Zdarzały się momenty, gdy nie mieliśmy naprawdę z czego się utrzymać. I wtedy ratował nas sklep dewocjonalny pani Kotlarskiej, do którego nosiliśmy swoje obrazy. Ja z kolegami wyspecjalizowałem się w robieniu kopii obrazów świętych Stachiewicza, to najbardziej się podobało okolicznym wieśniakom, którzy spoza Bielska przyjeżdżali do pani Kotlarskiej.

      Na identyczny pomysł wpadli Alfred Ledwig z Rufinem Struzikiem, którzy ochrzcili swój mały interesik na boku „Ledfin”. Jak pisze Ledwig, ich firma brała każde zlecenie: od „ostatnich wieczerz” po popiersia Stalina, a potem Lenina. Zmiany zachodzące w Polsce miały wpływ na zamówienia – Ledwig zauważa, że w 1953 roku następuje szczyt „stalinków”, potem znika na nie popyt, coraz więcej trzeba za to „leninków” i „jezusków”. Podkreśla jednak w swoich wspomnieniach, że nie wszyscy musieli się zajmować takimi fuchami. Pieniądze według niego miał Mieczysław Poznański, który jako jedyny kupował papierosy, nie zbierał niedopałków. Podobnie Władysław Nehrebecki i paru innych: „[…] ich życiorysy otoczone były dla nas tajemnicą, oni stronili od nas i mieli wyczuwalne przywileje, na przykład w okresie działalności eksperymentalnej zespołu, który nie produkował jeszcze filmów na sprzedaż, a trwało to około dwóch lat, te osoby nie trudniły się zarobkowaniem na życie poza zespołem. Nie odczuwały takiej potrzeby. My natomiast biegaliśmy po sklepach dekorować okna wystawowe, sprzedawać religijne obrazki, których nie drukowano, wykonywać nieprzeliczone »przecierki« – obrazy różnych proletariuszy z Bierutem i Stalinem na czele, żeby utrzymać się przy życiu i kontynuować podwaliny polskiego filmu rysunkowego”.

      Studio z Bielska było unikatem, ponieważ samo się stworzyło.

Скачать книгу