Krawędź wieczności. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 22
– Musimy odejść od autobusu! – krzyknął George do Marii. – Zbiornik paliwa może wybuchnąć. – Dziewczyna kasłała tak mocno, że była jak sparaliżowana. Położył jedną rękę na jej plecach, a drugą ujął ją pod kolanami i dźwignął. Ruszył w stronę sklepu i posadził Marię dopiero wtedy, kiedy uznał, że oddalili się na bezpieczną odległość.
Obejrzał się i zobaczył, że autobus błyskawicznie pustoszeje. W końcu otwarto drzwi i pojawili się w nich osłabieni pasażerowie, inni zaś wyskakiwali oknami.
Ogień ogarnął już cały pojazd. Wszyscy ludzie wyszli, a tymczasem wnętrze autobusu zamieniło się w ogromny piec. Ktoś krzyknął o baku z paliwem.
– Zaraz wybuchnie! – wrzeszczeli napastnicy. – Zaraz wybuchnie!
Rozpierzchli się przerażeni, byle znaleźć się jak najdalej. Rozległ się głuchy huk, buchnęły płomienie i autobus zakołysał się od eksplozji.
George był niemal pewny, że wszyscy zdążyli uciec. Na szczęście nikt nie zginął, pomyślał. Na razie.
Wydawało się, że wybuch paliwa zaspokoił żądzę przemocy tłumu. Napastnicy stali i patrzyli na płonący pojazd.
Ze sklepu wyległa grupa miejscowych, niektórzy zagrzewali bandytów do działania. Pojawiła się młoda dziewczyna z wiaderkiem wody i plastikowymi kubkami. Podała wodę pani Jones, a potem podeszła do Marii; ta wychyliła jeden kubek i poprosiła o więcej.
Zbliżył się młody biały mężczyzna z zatroskanym wyrazem twarzy, która przypominała szczurzy pysk za sprawą cofniętego czoła i podbródka. Młokos miał ostry nos i duże zęby, brązoworude włosy lśniły od brylantyny.
– Jak się czujesz, kochana? – odezwał się do Marii. Kiedy otworzyła usta, by odpowiedzieć, uniósł rękę z łomem, który ukrywał za plecami. Zamachnął się, mierząc w czubek jej głowy. George wysunął rękę i żelazne narzędzie spadło na jego lewe przedramię. Ryknął od straszliwego bólu. Napastnik ponownie uniósł łom. Nie zważając na ból, George rzucił się z wysuniętą prawą ręką. Wpadł z impetem na tamtego i powalił go na ziemię.
Odwrócił się do Marii i zobaczył, że w jego kierunku pędzi trzech innych zbirów, najwyraźniej chcących pomścić kumpla ze szczurzą gębą. Za wcześnie stwierdził, że zaspokoili żądzę przemocy.
Był przyzwyczajony do walki. W czasie studiów na Harvardzie ćwiczył zapasy, a później, przed zdobyciem dyplomu, trenował drużynę. To jednak nie będzie czysta walka z przestrzeganiem zasad, a w dodatku miał tylko jedną sprawną rękę.
Z drugiej jednak strony, zanim poszedł na Harvard, uczył się w szkole na przedmieściu Waszyngtonu i wiedział, na czym polega brudna walka.
Zbliżali się ławą, więc odsunął się w bok. Dzięki temu napastnicy oddalili się od Marii, a jednocześnie musieli ustawić się gęsiego.
Pierwszy zamachnął się wściekle żelaznym łańcuchem.
George odskoczył, łańcuch śmignął w powietrzu. Napastnik stracił równowagę i zatoczył się, wtedy George go podciął, aż tamten runął na ziemię. Łańcuch wypadł mu z ręki.
Drugi potknął się na koledze. George zbliżył się bokiem i uderzył go prawym łokciem w szczękę. Bandzior wydał stłumiony wrzask, po czym upadł, wypuszczając łyżkę do opon.
Trzeci napastnik stanął przestraszony. George zrobił krok i z całej siły zdzielił go pięścią w twarz. Trafił prosto w nos: kość pękła, trysnęła krew i mężczyzna ryknął z bólu. To był najprzyjemniejszy cios, jaki George zadał w swoim życiu. Pal licho Gandhiego, pomyślał.
Rozległy się dwa strzały. Wszyscy znieruchomieli i spojrzeli w tamtą stronę. Jeden z umundurowanych policjantów trzymał pistolet w górze.
– No dobra, chłopcy, zabawiliście się – rzekł. – A teraz w drogę.
Zabawiliście się? – pomyślał z gniewem George. Gliniarz był świadkiem usiłowania zabójstwa i mówi o zabawie? Mundur policyjny niewiele znaczył w Alabamie.
Napastnicy wrócili do samochodów. George ze złością zauważył, że żaden z czterech funkcjonariuszy nie pofatygował się, by spisać numery rejestracyjne. Nie zanotowali także nazwisk, bo zapewne znali wszystkich uczestników napaści.
Joseph Hugo zniknął.
We wraku autobusu nastąpiła druga eksplozja. George domyślił się, że pojazd miał dwa baki z paliwem. Teraz jednak wszyscy stali daleko i nikomu nie groziło niebezpieczeństwo. Ogień powoli dogasał.
Kilka osób, które nawdychało się dymu, wciąż leżało na ziemi, łapiąc ustami powietrze. Inni krwawili. Niektórzy byli aktywistami, uczestnikami rajdu, a inni zwykłymi pasażerami obu ras. George trzymał się prawą ręką za lewe przedramię. Przyciskał je do boku, żeby się nie poruszało, gdyż każdy ruch powodował przeszywający ból. Czterej napastnicy, którzy go zaatakowali, wlekli się do swoich aut, pomagając sobie nawzajem.
Podszedł do policjantów.
– Potrzebujemy karetki – odezwał się. – Może dwóch.
Młodszy z funkcjonariuszy zmierzył go wzrokiem.
– Co mówiłeś?
– Ci ludzie potrzebują pomocy medycznej. Proszę wezwać karetkę!
Twarz mężczyzny zdradzała wściekłość, George uświadomił sobie swój błąd: powiedział białemu, co ma zrobić.
– Daj spokój, daj spokój – mitygował go starszy kolega. – Karetka już jedzie, chłopcze.
Po kilku minutach nadjechał ambulans wielkości małego autobusu i uczestnicy rajdu zaczęli pomagać sobie przy wsiadaniu. Kiedy jednak podeszli George i Maria, kierowca powiedział:
– Wy nie.
George popatrzył na niego z niedowierzaniem.
– Słucham?
– To karetka dla białych, a nie dla czarnuchów.
– Co ty powiesz.
– Nie wkurzaj mnie, chłopcze.
Biały aktywista, który już siedział w karetce, wysiadł.
– Musi pan zawieźć do szpitala wszystkich, czarnych i białych – oznajmił kierowcy.
– To nie jest karetka dla czarnuchów – powtórzył tamten z uporem.
– Bez naszych przyjaciół nie pojedziemy. – Biali aktywiści zaczęli