Krawędź wieczności. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 21
– Jeśli trzyma z nimi, to znaczy, że udawał, że wspiera ruch praw obywatelskich, a tymczasem nas szpiclował. Nie, to niemożliwe.
– Naprawdę?
George się obejrzał.
Policyjny radiowóz zawrócił na rogatkach miasta, lecz pozostałe samochody jechały dalej.
Ci, którzy w nich siedzieli, ryczeli tak głośno, że słychać ich było mimo warkotu silników.
Za przedmieściami, na długim pustym odcinku drogi numer 202 dwa wozy osobowe wyprzedziły autobus i zmusiły kierowcę, by zwolnił. Usiłował je wyminąć, lecz auta zajeżdżały mu drogę i blokowały przejazd.
Cora Jones pobladła i trzęsła się, ściskając w dłoniach białą torebkę niczym koło ratunkowe.
– Przykro mi, że z naszego powodu znalazła się pani w tej sytuacji – rzekł George.
– Mnie także – odparła.
Samochody osobowe zjechały na bok i autobus mógł je wyminąć, lecz koszmar się nie skończył, gdyż konwój wciąż za nim podążał. George usłyszał znajomy dźwięk, jakby stuknięcie. Autobus zaczął jechać wężykiem po całej jezdni i było jasne, że złapał gumę. Kierowca zwolnił, po czym zatrzymał się obok przydrożnego sklepu spożywczego. George odczytał nazwę: Forsyth & Son.
Kierowca wysiadł pospiesznie. George usłyszał, jak mówi: „Dwa kapcie?”. Wszedł do sklepu przypuszczalnie po to, by wezwać pomoc.
George był zdenerwowany do granic możliwości. Jedną przebitą oponę można uznać za przypadek, ale dwie oznaczają zasadzkę.
Samochody zatrzymały się i zaczęli z nich wyskakiwać biali mężczyźni w niedzielnych garniturach. Wykrzykiwali przekleństwa i wymachiwali narzędziami walki niczym dzikusy na wojennej ścieżce. George znów poczuł ściskanie w żołądku, widząc paskudne gęby wykrzywione nienawiścią. Teraz już wiedział, dlaczego oczy matki napełniły się łzami, kiedy wspomniała o białych z Południa.
Biegnący na czele bandy nastolatek z uśmiechem strzaskał okno łomem.
Drugi mężczyzna usiłował wedrzeć się do autobusu. Jeden z dwóch rosłych białych stanął nad schodkami i sięgnął po broń, potwierdzając w ten sposób hipotezę Marii, która uznała tajemniczych pasażerów za gliniarzy w cywilnych ubraniach. Intruz cofnął się i policjant zamknął drzwi.
George uznał to za błąd, bo co, jeśli aktywiści będą chcieli szybko się ewakuować?
Napastnicy zaczęli kołysać autobusem, jakby zamierzali go wywrócić.
– Śmierć czarnuchom! Śmierć czarnuchom! – skandowali coraz bardziej wściekle.
Kobiety krzyczały. Maria trzymała George’a i sprawiłoby mu to przyjemność, gdyby nie lęk o życie.
Zobaczył, że nadjeżdżają dwaj policjanci, i w jego serce wstąpiła nadzieja, lecz po chwili ustąpiła miejsca złości, gdyż nie zrobili nic, by powstrzymać motłoch. Spojrzał na dwóch tajniaków we wnętrzu autobusu: wyglądali głupio i paraliżował ich strach. Koledzy w mundurach najwyraźniej nie wiedzieli o ich obecności. Policja drogowa stanu Alabama zdradzała, że jest źle zorganizowana i przesiąknięta rasizmem.
George rozglądał się rozpaczliwie, usiłując wymyślić ratunek dla Marii i siebie. Wysiąść z autobusu i uciec? Położyć się na podłodze? Wyrwać policjantowi pistolet i rozwalić paru białych? Każda z tych możliwości wydawała się gorsza niż bierność.
Napawał go wściekłością widok dwóch policjantów, którzy stali sobie jakby nigdy nic. Na miłość boską, przecież są gliniarzami! Co oni sobie wyobrażają? Jeśli nie pilnują przestrzegania prawa, to z jakiej racji noszą mundury?
Nagle zobaczył Josepha Hugo. Nie było wątpliwości: George doskonale znał te wyłupiaste niebieskie oczy. Hugo podszedł do policjanta i coś do niego powiedział, a potem obaj parsknęli śmiechem.
A więc jednak szpicel.
Jeśli wyjdę z tego żywy, pomyślał George, ta szuja pożałuje.
Napastnicy krzykiem wzywali aktywistów do wyjścia.
– Wyłazić, sługusy czarnuchów! Dostaniecie za swoje!
George uznał, że w autobusie jest bezpieczny.
Ale nie trwało to długo.
Jeden z bandytów poszedł do swojego samochodu i otworzył bagażnik, a po chwili wrócił z płonącym tobołkiem w rękach. Wrzucił go przez wybite okno i sekundę później z zawiniątka buchnął szary dym. Nie była to jednak wyłącznie bomba dymna. Od ognia zajęła się tapicerka, pasażerowie zaczęli się dusić czarnymi oparami.
– Czy tam na przodzie jest więcej powietrza?! – krzyknęła jakaś kobieta.
– Spalić czarnuchów! – usłyszał George. – Usmażyć!
Wszyscy próbowali się wydostać. Przejście między siedzeniami zapełniło się ludźmi, którzy rozpaczliwie łapali ustami powietrze. Niektórzy przepychali się, lecz coś blokowało drogę.
– Wysiadać z autobusu! – ryknął George. – Wszyscy wysiadać!
– Drzwi nie chcą się otworzyć! – zawołał ktoś na przodzie.
George przypomniał sobie, że uzbrojony policjant zamknął je przed atakującymi.
– Trzeba wyskakiwać oknami! – krzyknął. – Szybciej!
Stanął na siedzeniu i kopniakiem wybił resztkę szyby z okna. Potem ściągnął marynarkę i położył na krawędzi, by choć trochę przykryć odłamki sterczące z ramy.
Maria krztusiła się i kaszlała.
– Wyjdę pierwszy i złapię cię – powiedział do niej. Oparł się ręką o tył fotela, stanął na krawędzi okna, schylił się i wyskoczył. Usłyszał, że koszula zawadziła o coś i rozdarła się, lecz nie poczuł bólu i stwierdził, że się nie zranił. Wylądował na trawie przy szosie. Tłum przestraszył się ognia i wycofał. George odwrócił się i wyciągnął ręce do Marii. – Wychodź tak jak ja!
Miała na nogach tenisówki, o wiele słabsze od jego butów z podkutymi czubkami. Na widok jej drobnych stóp na ramie okna ucieszył się, że poświęcił marynarkę. Maria była niższa od niego, lecz kobiece kształty czyniły ją szerszą. Skrzywił się, kiedy zahaczyła biodrem o odłamek szkła. Przecisnęła się jednak i nie rozdarła sukienki. Po chwili zeskoczyła prosto w jego ramiona.
Bez trudu ją utrzymał. Nie ważyła zbyt dużo, a on był wytrenowany. Postawił ją, ale opadła na kolana, łapiąc oddech.
Popatrzył dokoła. Bandyci nadal trzymali się w pewnej odległości od autobusu. George zajrzał do środka.