Krawędź wieczności. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 19

Krawędź wieczności - Ken Follett

Скачать книгу

– zauważył George.

      – Gdyby nie był pastorem, pomyślałabym, że na mnie leci.

      George nie wiedział, jak na to zareagować. Wcale by się nie zdziwił, gdyby kaznodzieja przystawiał się do tak czarującej dziewczyny. Ależ ona ma naiwne wyobrażenie o mężczyznach, pomyślał.

      – Ja też zamieniłem z nim parę zdań.

      – I co ci powiedział?

      George zawahał się, ponieważ przyczyną jego lęku były właśnie słowa pastora Kinga. Mimo to doszedł do wniosku, że Maria ma prawo je znać.

      – Jego zdaniem nie zdołamy przejechać przez Alabamę.

      Dziewczyna pobladła.

      – Naprawdę tak powiedział?

      – Tak.

      Od tej chwili bali się oboje.

      Greyhound ruszył z dworca.

      Przez pierwszych kilka dni George obawiał się, że Rajd Wolności przebiega zbyt spokojnie. Zwykli pasażerowie nie zwracali uwagi na to, że czarnoskórzy siedzą na niewłaściwych miejscach, i czasem przyłączali się do ich śpiewów. Nic się nie działo, kiedy aktywiści lekceważyli napisy Tylko dla białych oraz Dla kolorowych umieszczone na dworcach autobusowych. W niektórych miastach nawet je zamalowano. George zląkł się, że zwolennicy segregacji rasowej opracowali perfekcyjną strategię działania. Nie dochodziło do żadnych utarczek i nie było rozgłosu; kolorowych uczestników rajdu grzecznie obsługiwano w restauracjach dla białych. Co wieczór wysiadali z autobusu i nienapastowani udawali się na spotkania, zwykle odbywające się w kościołach, a następnie szli na noc do domów sympatyków. Jednak George przeczuwał, że kiedy wyjadą z miasta, znaki zostaną przywrócone, a wraz z nimi powróci segregacja. To zaś oznaczałoby, że Rajd Wolności jest marnowaniem czasu.

      Uderzająca ironia losu. Jak daleko George sięgał pamięcią, zawsze czuł się dotknięty i rozgniewany niezmiennie obecną, czasem jedynie w podtekście, lecz czasem wypowiadaną głośno opinią, że jest kimś gorszym. Nieważne, że był inteligentniejszy od dziewięćdziesięciu dziewięciu procent białych Amerykanów. Nie liczyło się, że jest pracowity, grzeczny i dobrze ubrany. Patrzyli na niego z pogardą szpetni biali, zbyt głupi lub zbyt leniwi, by nauczyć się czegoś więcej niż nalewania drinków albo pompowania paliwa na stacji. Nie mógł wejść do sklepu, usiąść w restauracji albo ubiegać się o pracę, nie zastanowiwszy się wcześniej, czy z powodu koloru skóry nie zignorują go lub nie wskażą drzwi. To było palące upokorzenie. A teraz, paradoksalnie, odczuwał rozczarowanie, że nic złego się nie dzieje.

      Tymczasem Biały Dom był w rozterce. Trzeciego dnia rajdu prokurator generalny Robert Kennedy wygłosił mowę na Uniwersytecie Stanu Georgia, w której zapowiedział, że wymusi stosowanie praw obywatelskich na Południu. Jednak trzy dni później jego brat prezydent zrobił krok wstecz, wycofując poparcie dla dwóch ustaw o tychże prawach.

      Czy właśnie w taki sposób zatriumfują zwolennicy segregacji rasowej? – zastanawiał się George. Unikając konfrontacji i postępując tak samo jak do tej pory?

      Okazało się, że nie. Pokój potrwał zaledwie cztery dni.

      Piątego dnia rajdu jednego z uczestników aresztowano za to, że domagał się usługi od pucybuta.

      Przemoc rozpętała się szóstego dnia.

      Ofiarą padł student teologii John Lewis. Rzuciły się na niego zbiry w toalecie dla białych w miejscowości Rock Hill w Karolinie Południowej. Pozwolił się okładać i kopać, nie stawiając oporu. George nie widział incydentu i tak chyba było lepiej, bo nie miał pewności, czy zdołałby tak jak Lewis zachować zasadę samoograniczenia sformułowaną przez Mahatmę Gandhiego.

      Nazajutrz przeczytał w gazetach relacje o tym wydarzeniu, lecz niestety, przyćmiły je doniesienia o pierwszym locie kosmicznym Amerykanina Alana Sheparda. Kogo to obchodzi? – myślał z goryczą George. Pierwszym człowiekiem w przestrzeni okołoziemskiej został radziecki kosmonauta Jurij Gagarin; rakieta wyniosła go na orbitę niespełna miesiąc wcześniej. Rosjanie nas wyprzedzili. Biały Amerykanin może latać wokół Ziemi, lecz czarnemu nie wolno wejść do łazienki.

      W Atlancie wysiadających z autobusu uczestników rajdu powitał wiwatujący tłum i George znów poczuł się pokrzepiony na duchu.

      To jednak było w Georgii, a teraz wjeżdżali do Alabamy.

      – Dlaczego King powiedział, że nie przedostaniemy się przez Alabamę? – zapytała Maria.

      – Krążą pogłoski, że Ku-Klux-Klan szykuje coś w Birmingham – odparł ponuro George. – FBI podobno wie o wszystkim, ale nic nie zrobiło, żeby ich powstrzymać.

      – A lokalna policja?

      – Też należy do cholernego Ku-Klux-Klanu.

      – A co z tamtymi? – Dziewczyna ruchem głowy wskazała dwóch białych barczystych mężczyzn, siedzących jeden rząd za nimi po drugiej stronie przejścia.

      George zerknął na nich przez ramię.

      – Co mianowicie?

      – Nie wyczuwasz glin?

      Domyślił się, o co jej chodzi.

      – Sądzisz, że są z FBI?

      – Mają zbyt tanie łachy jak na federalnych. Podejrzewam, że to tajniacy ze stanowego patrolu drogowego.

      Zaimponowała tym George’owi.

      – Jak to możliwe, że jesteś taka bystra?

      – Mama kazała mi jeść warzywa. A ojciec jest adwokatem w Chicago, gangsterskiej stolicy USA.

      – Co twoim zdaniem zamierzają ci dwaj?

      – Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że są tutaj po to, by bronić naszych praw obywatelskich. Nieprawdaż?

      George wyjrzał przez okno i zobaczył tablicę z napisem Witamy w Alabamie. Popatrzył na zegarek, była trzynasta. Na błękitnym niebie świeciło słońce. Piękny dzień na umieranie, pomyślał.

      Maria chciała działać w polityce lub służbie publicznej.

      – Aktywiści mają duży wpływ na bieg wydarzeń, ale ostatecznie świat zmieniają rządy – zauważyła. George zastanowił się nad tym stwierdzeniem. Maria złożyła podanie o pracę w biurze prasowym Białego Domu i zaproszono ją na rozmowę kwalifikacyjną, lecz posady nie zdobyła. – W Waszyngtonie nie zatrudnia się zbyt wielu czarnoskórych prawników – oznajmiła z żalem. – Pewnie zostanę w Chicago i będę pracowała w kancelarii ojca.

      Naprzeciwko George’a, po drugiej stronie przejścia, siedziała biała kobieta w średnim wieku ubrana w płaszcz. Miała kapelusz na głowie, a na kolanach trzymała białą torebkę z tworzywa sztucznego. Uśmiechnął się do niej.

      – Piękna pogoda na wycieczkę autobusową.

Скачать книгу