Krawędź wieczności. Ken Follett

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krawędź wieczności - Ken Follett страница 20

Krawędź wieczności - Ken Follett

Скачать книгу

Trzecie.

      – Wygląda pani młodo jak na babcię, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

      Było widać, że czuje się mile połechtana tym komplementem.

      – Mam czterdzieści dziewięć lat – odparła.

      – Nigdy bym nie zgadł!

      Greyhound nadjeżdżający z przeciwka mignął światłami i ten, którym jechali uczestnicy rajdu, zatrzymał się. Do okna kierowcy podszedł biały mężczyzna. „Na przystanku w Anniston zebrał się tłum ludzi”, poinformował. Kierowca coś odrzekł, ale tego już George nie usłyszał. „Bądź ostrożny”, dodał tamten.

      Autobus ruszył.

      – Co to znaczy „tłum”? – zapytała Maria z niepokojem w głosie. – To może być dwudziestu ludzi albo tysiąc. Mogą nas powitać z otwartymi ramionami lub wrogo. Dlaczego nie powiedział czegoś więcej?

      George domyślał się, że pod jej irytacją kryje się obawa.

      Przypomniał sobie słowa matki: „Tak bardzo się boję, że cię zabiją”. Niektórzy aktywiści deklarowali, że gotowi są zginąć za wolność. George nie był pewien, czy chce zostać męczennikiem. Istniało tyle innych rzeczy, których pragnął. Na przykład przespać się z Marią.

      Minutę później wjechali do Anniston, miasteczka, jakich wiele na Południu, z niskimi zabudowaniami i prostopadłą siatką ulic, zakurzonych i rozpalonych słońcem. Wzdłuż trasy ustawili się ludzie jak w czasie parady. Wielu miało na sobie odświętne ubrania, kobiety nosiły na głowach kapelusze, dzieci były wypucowane, bez wątpienia wszyscy wracali z kościoła.

      – Kogo się spodziewają, rogatego luda? – rzucił George. – Patrzcie, ludziska, oto my, prawdziwi Murzyni z Północy, mamy przyodziewek i trzewiki na nogach.

      Mówił tak, jakby zwracał się do nich, choć słyszała go tylko Maria.

      – Przybywamy, by odebrać wam spluwy i zaprowadzić komunizm. Gdzie wasze białe dziewczęta chodzą się kąpać?

      Maria parsknęła śmiechem.

      – Gdyby cię usłyszeli, nie wzięliby tego za żart.

      George w gruncie rzeczy nie żartował, to było jak pogwizdywanie na cmentarzu. Próbował zignorować lęk ściskający mu żołądek.

      Autobus skręcił na dworzec, który sprawiał wrażenie opuszczonego. Domy były pozamykane na głucho. Ich widok napawał trwogą.

      Kierowca otworzył drzwi.

      George nie zauważył, skąd nadciągnął tłum. Nagle autobus otoczyli biali. Jedni mieli na sobie ubrania robocze, inni niedzielne garnitury. Trzymali w dłoniach kije bejsbolowe, metalowe rurki i żelazne łańcuchy. Wszyscy pokrzykiwali. W większości były to nieartykułowane wrzaski, ale padały także słowa wyrażające nienawiść, dało się słyszeć nawet Sieg heil!

      George wstał i chciał zamknąć drzwi, jednak uprzedzili go dwaj mężczyźni, w których Maria rozpoznała policjantów stanowych. Może są tu po to, by walczyć w naszej obronie, pomyślał George, a może po prostu ratują swoją skórę.

      Spojrzał za okno. Nigdzie nie było widać policji. Jak policja może nie wiedzieć o tym, że uzbrojony tłum gromadzi się na dworcu autobusowym? Gliny musiały działać ręka w rękę z Ku-Klux-Klanem. Żadna niespodzianka.

      Po chwili poszły w ruch narzędzia. Łańcuchy i łomy z przerażającym grzechotem spadły na karoserię autobusu. Pękły szyby, pani Jones krzyknęła ze strachu. Kierowca uruchomił silnik, lecz jeden z napastników położył się przed kołami. George pomyślał, że szofer go przejedzie, ten jednak zatrzymał autobus.

      Kamień uderzył w okno, rozbijając je, i George poczuł ostre ukłucie w policzek, jak ukąszenie pszczoły. Trafił go odłamek szkła. Maria, która siedziała przy oknie, znalazła się w niebezpieczeństwie. Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie.

      – Uklęknij w przejściu! – krzyknął.

      Jakiś szczerzący zęby w uśmiechu mężczyzna wsunął pięść z nałożonym kastetem przez okno tuż obok pani Jones.

      – Proszę uklęknąć obok mnie! – zawołała Maria. Pociągnęła panią Jones i otoczyła ją ramionami.

      Wrzaski były coraz głośniejsze.

      – Komuchy! Tchórze!

      – Schyl się, George! – krzyknęła Maria.

      On jednak nie mógł się zmusić do tego, by kulić się przed bandziorami.

      Nagle jazgot przycichł. Łomotanie w ściany autobusu ustało, szkło przestało pękać. George zauważył funkcjonariusza policji.

      No, wreszcie, pomyślał.

      Policjant machał pałką, lecz jednocześnie rozmawiał przyjaźnie z uśmiechniętym mężczyzną z kastetem.

      George zobaczył jeszcze trzech gliniarzy. Uspokoili motłoch, ale nie zrobili nic więcej. Zachowywali się tak, jakby nie popełniono żadnego wykroczenia. Gawędzili z napastnikami, którzy najwyraźniej byli ich przyjaciółmi.

      Dwaj funkcjonariusze z patrolu drogowego usiedli na swoich miejscach i przyglądali się temu zdezorientowani. George podejrzewał, że mieli szpiegować uczestników rajdu. Nie przewidzieli, że padną ofiarą napaści rozwydrzonego tłumu. Sytuacja zmusiła ich do tego, by stanęli w obronie aktywistów. Może przy okazji nauczyli się widzieć sprawy z nowej perspektywy.

      Autobus ruszył. George zobaczył, że jeden z policjantów usuwa napastników sprzed czoła pojazdu, drugi zaś macha ręką na kierowcę, by ten jechał. Tuż za dworcem czekał radiowóz, który eskortował ich aż do granic miasteczka.

      George poczuł się odrobinę lepiej.

      – Chyba się wymknęliśmy – powiedział.

      Maria wstała. Na szczęście nic jej się nie stało. Wyjęła chusteczkę z kieszonki na piersi marynarki George’a i delikatnie otarła mu twarz. Biała bawełna zaczerwieniła się od krwi.

      – Drobne rozcięcie, ale nieprzyjemne – oceniła.

      – Przeżyję.

      – Tyle że nie będziesz już taki śliczny.

      – A jestem?

      – Byłeś, ale teraz…

      Chwila normalności nie potrwała długo. George obejrzał się i zobaczył długi rząd pick-upów i osobówek ciągnących za autobusem. Siedzący w nich mężczyźni wznosili okrzyki.

      – Jednak się nie wymknęliśmy – jęknął George.

      – W Waszyngtonie, zanim wsiedliśmy, rozmawiałeś z młodym białym mężczyzną – powiedziała Maria.

Скачать книгу