Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta Jadowska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska страница 15

Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska Nikita

Скачать книгу

czy Karma wygrzebała coś na Robina. A także kto, u diabła, wysłał mi truchła modliszek. I czy wczorajszy atak wilkołaka był tylko przypadkiem. Uznałam, że bezpieczniej będzie zostawić motocykl u Aleksa – jeśli znów miałabym zwiewać przed zamachowcami, musiałam liczyć na mój sprzęt, bez konieczności trzymania kciuków, by i tym razem się udało. Nie mam dwóch palców u rąk, nie mogłam sobie pozwolić na blokowanie dwóch kolejnych.

      Nie zwolniłam, nawet wypowiadając zaklęcie otwierające bramę. To akurat było coś, co warto trenować – znałam takich, którzy do aktywacji zaklęcia potrzebowali minuty. Mnóstwo czasu, jeśli ktoś cię ściga i, dajmy na to, strzela. Dlatego wolałam ryzykować, ćwicząc szybkie aktywowanie magii bramy, niż wciąż być na etapie zsiadania z motocyklu, wypowiadania zaklęcia i czekania, aż magia zadziała.

      Pojechałam prosto do Aleksa. Było dla niego za wcześnie, ale znałam kod alarmu do garażu. Zaparkowałam Ślicznotkę przy stacji diagnostycznej i przyczepiłam do baku karteczkę z wiadomością: „COŚ stuka i kaszle. To czerwone i lepkie to krew. Nie moja. Skopałam mu dupę za skalanie twego dzieła. Wpadnę później. Twa uniżona sługa – N”. Niewykluczone, że kiedy to przeczyta, zadzwoni z awanturą, bo kiedy szło o stan zdrowia jego maszyn i mój (po równo), poczucie humoru czasem Aleksa zawodziło. Jakby nie spotkała mnie wystarczająca kara – musiałam poruszać się po Warsie pieszo. W garażu stał jeszcze Brzydal, ale skoro planowałam zajrzeć do Dzielnicy Cudów, nie było sensu go zabierać.

      Zgarnęłam opakowane w papierową torbę pudło z kwiatami i modliszkami i skierowałam się do Zamku Karmy. Nieco okrężną drogą, by rzucić okiem na mój dom. Chciałam się upewnić, czy wciąż stoi, czy kręgi działają, czy idiota odpuścił, czy wciąż czeka na ślad życia – ot, podstawowe kwestie bezpieczeństwa.

      Poranny ruch na ulicach Warsa jest całkiem inny niż w realnym mieście. Może dlatego, że mało który z mieszkańców miasta alternatywnego śpieszył się do pracy na ósmą czy dziewiątą. Miasto zasypiało nad ranem i teraz przewracało się raczej na drugi boczek, niż wylegało na ulice.

      Witryny sklepów i barów, gdy spoglądało się na nie przez opuszczane metalowe żaluzje, sprawiały wrażenie smętnych i niezbyt gościnnych. Pojedyncze samochody zastawiające krawężniki wyglądały jak eksponaty z planu zdjęciowego Mad Maxa. Było za wcześnie nawet na gazeciarzy. A jednak naprzeciwko Kna Świt, czyli miejscówki Karmy, zobaczyłam niezupełnie przypadkowego przechodnia. Na miłość bogów, przyjechał na rowerze! Czy ten ciołek naprawdę miał życzenie śmierci, czy był takim chojrakiem, że miał głęboko w czterech literach to, jak kształtuje się jego wizerunek w oczach konkurencji? I jak, do kurwy nędzy, tu trafił? Miałam go serdecznie dosyć, zresztą tak jak wszystkich tych pytań, na które chciałam wreszcie mieć odpowiedź. Zaszłam mu drogę i oparłam podkuty but o jego przednie koło, przytrzymując rower w miejscu.

      – Co ty tu, kurwa, robisz? – zapytałam.

      – Szukałem cię! – powiedział.

      Uśmiechnął się tak szczerze i radośnie, że po prostu mu przywaliłam. Odruch bezwarunkowy, nic na to nie poradzę. Zanim się otrząsnął, poprawiłam, tak że osunął się po ścianie. Odepchnęłam jego dwukołowiec i złapałam go, nim grzmotnął o chodnik. Nie z troski, ale dlatego, że dźwignięcie go z ziemi byłoby bardziej niewygodne. Przykucnęłam, by przerzucić go sobie przez ramię. Był w cholerę cięższy, niż mogłam się spodziewać, i za długi, by dało się go nieść komfortowo. Poprawiłam chwyt, gdy zaczął mi się zsuwać z barku, i przeszłam przez ulicę, prosto do bocznego wejścia do budynku Kna Świt. Opierając ciało Robina o ścianę i asekurując kolanem pudło, które próbowałam utrzymać pod pachą, sięgnęłam do guziczka domofonu. Słuchając przeciągłego dźwięku komunikatora, pomyślałam, że jestem jak dostosowana do Warsa wersja Matki Polki – matka Polka zabójczyni. Zamiast siaty z zakupami – zabezpieczone dowody, zamiast wrzeszczącego trzylatka – nieprzytomny facet przerzucony przez ramię. Oto ja, ikona Warsa, patronka Zakonu Cieni, kto użali się nad moim losem i kręgosłupem? Domofon zaskrzeczał.

      – Czego? – powitało mnie przyjazne burknięcie Karmy.

      O to, że nie spała, byłam spokojna – nie miała tego w zwyczaju. Jej mało uprzejma osobowość stanowiła moim zdaniem wynik syndromu żołnierzy Napoleona. Gdy przeprowadzano na nich doświadczenia, już po kilku bezsennych nocach popadali w depresję, a potem płynnie poddawali się agresji. Karma ten etap przedłużyła o kilka lat. I któregoś dnia po prostu zacznie zabijać. Nie widzę innej możliwości.

      – Potrzebuję wejścia do schronu i dokładnego sprawdzenia obiektu – powiedziałam.

      – Masz go tam?

      – Nie inaczej.

      – Podjedź do rampy – mruknęła i słowo daję, słyszałam cień uśmiechu w jej tonie.

      Łatwiej powiedzieć niż zrobić, pomyślałam, ale dzielnie poszłam na tyły budynku, gdzie mieściła się rampa rozładunkowa z czasów, kiedy filmy były wielkimi rolkami celuloidu w metalowych puszkach i przewiezienie kilku wymagało wózka. Rampa łagodnym kątem zbiegała w dół, do piwnicy, której wzmocnione stalą ściany przemieniły ją w solidny schron. Ilia już na mnie czekał i przytrzymał skrzydło stalowych drzwi. Robin zaczął się poruszać, zapewne odzyskując przytomność, więc uderzyłam go jeszcze raz, tym razem w potylicę. Prawie zsunął mi się z ramienia, równie poręczny jak skrzyżowanie worka kartofli i zrolowanego dywanu z trupem w środku.

      – Pomożesz mi z nim czy będziesz się przyglądał? – zapytałam Ilię, który po prostu stał z boku.

      – Tak jak ty mi pomogłaś z wykładziną? – odgryzł się niewinnie, ale zwinnie przejął nieprzytomny ładunek z mojego uścisku. – Gdzie go chcesz?

      – Schron.

      – Zalazł ci za skórę? – prychnął.

      – Znalazłam go obserwującego waszą siedzibę. Nigdy go tu nie przyprowadziłam.

      – Możemy go po prostu zabić – zaproponował szczerze.

      – Możemy, ale później, najpierw musi nam wyśpiewać kilka rzeczy.

      – Przynieść instrumenty dentystyczne? – Słowo daję, brzmiał tak, jakby je miał.

      – Potraktujmy je jako ostateczność – odparłam.

      Wiertło do borowania i dźwięki, jakie wydawało, to coś barbarzyńskiego nawet dla mnie. Jeśli ten szczery uśmieszek idioty z krainy wypełnionej kucykami i tęczą nie był ściemą, to namówienie Robina do współpracy mogło nie być takie trudne. A jeśli był, cóż, dobrze wiedzieć, że mieliśmy wiertła pod ręką.

* * *

      Czułam, że odzyskał przytomność, ale nie drgnął – nie próbował się szarpać na krześle, do którego został przywiązany, nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Po prostu patrzył się na moje plecy i czułam to spojrzenie niemal fizycznie.

      Opróżniłam jego torbę i przeglądałam ułożone na stole przedmioty. Żadnej komórki, pistoletów czy elektroniki. Kilka noży, kusza, apteczka, czekolada, krzesiwo, pęk kluczy, ciasno zwinięty pakiecik z zapasową bielizną i drugi z przeciwdeszczową peleryną z cienkiej folii, bidon ze stali nierdzewnej… Gdyby nie kusza, pomyślałabym, że torba należy

Скачать книгу