Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta Jadowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziewczyna z Dzielnicy Cudów - Aneta Jadowska страница 13
Kilka razy w miesiącu miałam zlecenia od rodzin, których bliscy zmutowali. Stawali się bezrozumnymi i oszalałymi bestiami, ale instynkt kazał im wrócić do domu i rozszarpać lub przemienić najbliższych. Jeśli twój ukochany wraca do domu dziwnie sapiący, zaśliniony i warczący – zabij go albo uciekaj i skontaktuj się z kimś, kto zrobi to za ciebie. Szanse na to, że twój luby będzie chciał cię pożreć albo wybierze pogryzienie cię w nadziei, że zarazi cię klątwą, rozkładały się pół na pół. Dla rodziny ten wybór był nieco zbyt drastyczny, więc decydowała się na bramkę numer trzy – zatrudnienie mnie, i to ja załatwiałam sprawę. Mogli iść bezpośrednio do Zakonu, ale wówczas musieliby płacić prowizję. Sporą.
Na mutację nie ma lekarstwa, ale istnieją ludzie, którzy potrafią za pomocą magii okiełznać potwory i używać ich jako coś w rodzaju straszaka. I tu pojawiało się pytanie: czy wilkołak, który na mnie napadł, był dzikim, którego pochwyciła czkawka i działał czysto instynktownie, szukając pożywienia i seksu, czy był sługą kogoś, kto wysłał go za mną celowo. Przeprowadziłam zwyczajowy rachunek grzechów moich wrogów i nieprzyjaciół, zastanawiając się, kto by się posunął do tak brudnej i ryzykownej metody. Bo wilkołak mógł mnie nie zabić, ale sprawić, że sama wróciłabym jako ta bestia. Biorąc pod uwagę mój typ magii, wydawało się to mało prawdopodobne, ale o tym mało kto wiedział. Jak długo bym nie rachowała grzechów, moje myśli wciąż wracały do Ireny i Robina. O co może im chodzić?
Odstawiłam pusty dzbanek na podłogę i zanurzyłam się głębiej w zielonkawej, błotnistej kąpieli. Mogłam się zdrzemnąć choć chwilę. Jedną z niewielu zalet przełomu było to, że podkręcone na maksa instynkty nie pozwoliłyby mi się utopić w wannie.
Rozdział 5
Znacie prawo Murphy’ego, które mówi, że jeśli coś może pójść źle, tak właśnie się stanie? Mam własną wersję tego prawa – nieco bardziej hermetyczną, za to idealnie pasującą do mojego życia: jeśli coś poszło tak źle, że potrzebujesz rekonwalescencyjnej kąpieli, dalej może być tylko gorzej.
Odpływałam właśnie w coś na granicy snu i medytacji, kiedy usłyszałam przeciągły dzwonek u drzwi. Zignorowałam go. Kolejny też. I łomotanie. Przez chwilę myślałam, że mi się udało, ale usłyszałam zaniepokojony głos cioci Stasi i jej delikatniejsze pukanie.
– Pani Kasiu, jakiś pan zostawił paczkę na progu. Nie był kurierem! I nie miał pokwitowania! – zawołała przez drzwi, wyraźnie podenerwowana.
Wyprostowałam się gwałtownie. Sięgnęłam po ręcznik i z jękiem wytarabaniłam się z wanny. Ciocia Stasia nie była głupia. Sama ją uczyłam, na co powinna zwracać uwagę. Niezidentyfikowana paczka od nielicencjonowanego kuriera zostawiona na moim progu klasyfikowała się jako zagrożenie.
Ciocia Stasia rzecz jasna nie była ze mną spokrewniona – łatwo to poznać jej miłym usposobieniu i po tym, że miała odruchy dobrego Samarytanina. Zajmowała mieszkanie naprzeciwko mojego. Gdy się wprowadziłam, jako Katarzyna Kowalska (pracownica firmy PR-owej, samotna, lat dwadzieścia osiem), przyniosła mi na powitanie ciasteczka. Kto, na miłość boską, tak robi, jeśli nie jest bohaterem amerykańskiego serialu, którego akcja toczy się na przedmieściach? Poczęstowałam ją herbatą, świadoma tego, że lokum na Gocławiu miało być moją główną metą w realnym mieście. Nie zamierzałam zacieśniać więzi sąsiedzkich, ale warto dbać o podstawy. W końcu przez większość czasu moje mieszkanie będzie stało puste i czujne oko życzliwej sąsiadki mogło mi oszczędzić nie tylko włamania, ale też konieczności rozmawiania z policją, jeśli już do włamania by doszło. Moje papiery były dobre, ale jeśli zaczęliby kopać, mogliby się dokopać do tego, że Katarzyna Kowalska, lat dwadzieścia osiem, jeszcze trzy lata temu nie istniała. Za często zmieniałam tożsamości, by produkować historię dalej niż te trzy lata wstecz.
Poprosiła, bym mówiła do niej „ciociu Stasiu”. Nigdy nie wyszła za mąż, nie odważyła się też zajść w ciążę bez ślubu, czego bardzo żałowała. Miała siostrę i siostrzeńca, ale mieszkali w Rzeszowie. Na swój sposób było mi jej szkoda. Z drugiej strony podziwiałam jej siłę charakteru i to, że mając prawie siedemdziesiąt lat, wciąż widziała w ludziach dobro. Podejrzewam, że nawet wśród mieszkańców Straconej Dzielnicy znalazłaby „dobrych chłopców i miłe dziewczynki”, choć przysięgam, że nikt przy zdrowych zmysłach nie pomyślałby tak o lokatorach tego rewiru. Mnie też uważa za miłą dziewczynę, ale to dlatego, że zrobiłam wszystko, by mnie za taką miała. Pomogłam jej kilka razy z zakupami, kiedy widziałam, że ciągnie ten swój kratkowany wózeczek po chodniku i tacha do windy zapasy na kilka dni. Dziękowała tak, jakbym oddała jej własną nerkę. Myślę, że ten blok, dość anonimowy, co mi akurat odpowiadało, dla niej był zbyt anonimowy i brakowało jej kontaktu z ludźmi. Miała pecha, że do mieszkania naprzeciwko wprowadziłam się właśnie ja, a nie jakaś miła rodzina z dzieciakami, które mogłyby ją nazywać babcią Stasią.
Nie mówiłam jej wiele o sobie. Ona opowiadała o sobie całkiem sporo. Piekła też najlepsze maślane ciasteczka z domowym cytrynowym lukrem, jakie zdarzyło mi się jeść. Wypytywała mnie o moje życie, a ja spławiałam ją gładkimi kłamstwami o częstych wyjazdach w związku z pracą. Pewnego dnia, wracając z nocnej roboty, usłyszałam zza jej drzwi stłumione jęki. Znalazłam ją na podłodze w łazience. Upadła, wychodząc z wanny, i złamała biodro. Nie mogła dosięgnąć telefonu, by wezwać pomoc. Nikt jej nie odwiedzał. Była taka szczęśliwa, gdy się pojawiłam, że nawet nie zapytała, jak zdołałam otworzyć zamki i zwolnić blokadę antywłamaniową. Wezwałam karetkę. Przeszła operację, a gdy wyszła ze szpitala, uznała, że jej obowiązkiem jest odwdzięczyć mi się najlepiej, jak potrafi, czyli adoptując mnie duchowo i dbając o mnie. To zwykle oznaczało pieczenie ciasteczek i narzekanie, że z nikim się nie spotykam i wiecznie jestem w rozjazdach. Nie wadziła mi. Była słodka, a w moim życiu nie miałam wiele kontaktu z ludźmi, którzy są słodcy.
Któregoś dnia ktoś mnie szukał. Kolega z pracy – nie tej fikcyjnej agencji PR, ale z Zakonu. Wtedy jeszcze wisiała nagroda za moją głowę. Trwało to kilka tygodni, nim znalazłam zleceniodawcę i upewniłam środowisko, że nie ma już nikogo, kto wypłaciłby im choć złotówkę za moją śmierć, ale to było później, po wizycie Cienia w bloku przy Jugosłowiańskiej. Włamał się do mieszkania pod moją nieobecność. Czekał, aż wrócę, by przywitać mnie strzałem w pierś. Kto wie, czy by mu się nie udało, gdyby ciocia Stasia nie czekała na mnie z ostrzeżeniem na ławce przed blokiem. Widziała go przez judasza, a nie wyglądał na miłego chłopca. Trafne rozpoznanie. Poprosiłam ją, by wyszła na spacer, bo to naprawdę nie jest miły chłopiec. Posłuchała. Załatwiłam sprawę, bez elementu zaskoczenia nie miał szans załatwić swojej. A potem wyjaśniłam cioci Stasi, że jako młoda i głupia dziewczyna wdałam się w romans z szefem lokalnej mafii,