Zabójczy kusiciel (t.4). Kristen Ashley
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zabójczy kusiciel (t.4) - Kristen Ashley страница 14
To też nie było kłamstwo. Nie „działałam” z nikim i to nie ja zdjęłam Sharda z ulicy, tylko Vance. Ale z tego nie zamierzałam się zwierzać.
– Ale ja słyszałam… – uparła się Josefa.
– Dobra, dziewczyno, wystarczy. Zostaw Law w spokoju. No już, zmykaj.
Josefa gapiła się na mnie jeszcze przez chwilę, podobnie jak jej paczka, ale w końcu odeszła.
May wzięła mnie za rękę, zaciągnęła do spokojnego kąta i odwróciła się do mnie.
– No? Czy to prawda? – zapytała, a jej oczy płonęły światłem, którego nigdy przedtem nie widziałam.
– May…
– Nie myśl sobie, że nie wiemy, co robisz. Dzieciaki o tym gadają, szepczą od tygodni. Ja się nie odzywałam; nie podobało mi się, że działasz tam sama, ale uważałam, że robisz dobrze. Park był fajnym dzieckiem, wszyscy go kochaliśmy. Jeśli teraz współpracujesz z takimi jak Crowe, to według mnie może to tylko wyjść na dobre.
– May, nie współpracuję z Crowe’em. Coś się zdarzyło wczoraj i… zeszłej nocy… – I tego ranka, ale nie mówmy o tym. – Spotkałam go. Rozmawialiśmy. Pomógł mi w jednej sytuacji i to wszystko. Nie jesteśmy partnerami.
– Czy jest taki słodki, jak wszyscy mówią? – Oczy May nadal płonęły ekscytacją.
– Crowe? Słodki?
Wybuchnęłam śmiechem.
– Co w tym śmiesznego?
– Vance Crowe nie jest słodki – powiedziałam, gdy już się uspokoiłam.
May zmarszczyła nos.
– Znowu rozczarowanie. A słyszałam, że jest sexy.
– Jest seksowny jak diabli, ale nie słodki. O takim facecie jak on nie mówisz „słodki”.
Oczy May znowu się rozjaśniły.
– A jak mówisz?
Zastanowiłam się, ale do niczego nie doszłam. O nim nie dało się opowiedzieć; trzeba go było zobaczyć, a jeszcze lepiej dotknąć.
– Nie wiem, ale na pewno nie słodki – odparłam.
Musiała zobaczyć coś na mojej twarzy, bo uśmiechnęła się szeroko.
– Założę się, że ciebie też by tak nie opisał.
I bardzo dobrze.
– May, mamy jakieś wieści o Roamie i Sniffie?
– Ani słowa. Pewnie są na ulicy i opowiadają na prawo i lewo, jak to Crowe i Law wypowiedzieli wojnę wszystkim dilerom w Denver. Na twoim miejscu ściągnęłabym ich tutaj. I to szybko.
Skinęłam głową, bo miała cholerną rację. Poszłam do biura, żeby zrobić to, co miałam do zrobienia, a potem planowałam szukać chłopaków.
Sprawdziłam maila, pocztę głosową, oddzwoniłam w kilka miejsc, spotkałam się z kilkoma dzieciakami. Miałam wolne popołudnie, które zamierzałam wykorzystać na papierkową robotę, wykonać kilka telefonów i posiedzieć w pokoju rekreacyjnym, żeby pogadać z dziećmi. Ale teraz złapałam torebkę i poszłam do Hazel.
Krążyłam po ulicach Denver, sprawdzając wszystkie miejscówki Sniffa i Roama, a potem kilka takich, w których zwykle zbierały się dzieciaki. Przez cały czas uważałam, czy nie widać gdzieś Crowe’a albo Cordovy.
Nie dało mi to kompletnie nic. Nikt ich nie widział, nikt nie miał mi nic do powiedzenia.
Kupiłam w supermarkecie kawałek pieczonego kurczaka, ciastko i dietetyczną colę, usiadłam w samochodzie, zaczęłam jeść i główkować, dokąd Roam i Sniff mogli pójść.
I wtedy mnie olśniło. No jasne. Oparłam głowę na kierownicy i powiedziałam do Hazel:
– Proszę, powiedz mi, że jednak nie.
Zeszłej nocy Roam patrzył na Crowe’a jak na Mesjasza. Bardzo możliwe, że w takim razie próbował go wyśledzić, zwłaszcza że chciał mi pomóc w krucjacie i szukał mentora. To by znaczyło, że mógł zajrzeć do trzech miejsc.
Jednym z nich było biuro firmy Nightingale’a. Nie miałam pojęcia, gdzie to jest, ale książka telefoniczna albo Internet na pewno mogłyby pomóc, i mnie, i Roamowi.
Było jednak mało prawdopodobne, żeby Roam poszedł do biura. Mógłby je obserwować, ale przecież nie wparowałby tam.
Istniały jeszcze dwa miejsca, gdzie zwykle zbierali się ludzie Nightingale’a.
Jednym z nich był bar motocyklowy Lincoln’s Road House. A drugim księgarnia Fortnum.
Rzuciłam torebkę po kurczaku na podłogę przy siedzeniu pasażera, napiłam się coli, zostawiłam w spokoju ciastko (na razie) i ruszyłam do księgarni.
***
Fortnum znajdowało się w mojej okolicy. Zaglądałam tu kilka razy po książki, mieściło się cztery ulice od mojego domu, chyba od zawsze, i to się czuło. Mogłabym się założyć, że niektóre książki leżały tutaj od dnia otwarcia.
Księgarnia była rozległa, pachniała stęchlizną i miała trzy pomieszczenia. Pierwsze, z barkiem kawowym, miało okna od strony Bayaud; lada z książkami wychodziła na Broadway, a drzwi wejściowe były na rogu. Jedna kanapa stała tyłem do okna z widokiem na Broadway, druga naprzeciwko, między nimi stolik. Do tego kilka stołów i krzeseł rozsianych tu i ówdzie, parę wygodnych foteli. Za ladą książek widniały rzędy półek, dalej był mniejszy pokój i kolejne regały, stolik z kartonowym pudłem pełnym starych płyt winylowych i wielki pokój w głębi, gdzie mieli jeszcze więcej regałów i jeszcze więcej książek.
Ludzie zawsze chętnie tu zaglądali. Gdy wstąpiłam ostatnio, barista robił nieziemską latte. Plotka głosiła, że potem wpadł kłopoty i wciągnął w nie właścicielkę, Indię Savage. Na szczęście dla Indy jej facetem był Lee Nightingale (co wyjaśnia, czemu jego twardziele zbierali się właśnie tutaj), więc problemy szybko się rozwiązały. Tamten barista zniknął, ale słyszałam, że mieli nowego, podobno mistrz espresso, najlepszy z najlepszych.
Zaparkowałam camaro na Broadwayu i weszłam do księgarni. Brzdęknął dzwonek nad drzwiami, wszyscy spojrzeli na mnie i prawie wszyscy się uśmiechnęli.
Z wyjątkiem jednej osoby.
– Niech mnie szlag – usłyszałam głęboki, chropawy głos.
Mężczyzna siedział za ladą książek, to właśnie on się nie uśmiechał. Miał długie siwe włosy, zebrane z tyłu w warkocz, na głowie zwiniętą czerwoną bandankę i wielką siwą brodę. Ubrany był w czarny podkoszulek z długimi rękawami i czarną